„Inkub”
Artur
Urbanowicz
Zło
nie ginie tak szybko jak mogłoby się wydawać, umiejętnie się przyczaja,
pozornie daje za wygraną, lecz to jedynie iluzja. Kiedy zaatakuje znowu, uderzy
z całą mocą, pamięć ludzka bywa zawodna, a strach dodatkowo wzmaga pragnienie zapomnienia
tego, co było zagrożeniem. Zaklinanie rzeczywistości to jedynie odraczanie
nieuchronnego momentu stawienia czoła złu, odwiecznemu, ale nie wiecznemu …
Co
może być niezwykłego w małej wsi gdzieś na Suwalszczyźnie? Nie krajobraz czy
też walory turystyczne są powodem, że Vytautas Česnaukis odwiedza to miejsce.
Raczej nie do końca wyjaśniona śmierć oraz niepokojące statystyki policyjne to
powód tego, iż stróż prawa z partnerem zawitał w przysłowiowe progi Jodozior.
Na pierwszy rzut oka miejscowość nie sprawia upiornego wrażenia, lecz dość
szybko niektórzy przekonują się, iż dzieje się coś niepokojącego, nawet więcej –
upiornego. Co dokładnie? Tego właśnie chce się dowiedzieć Vytautas i nie
zadowalają go powierzchowne półprawdy czy też iluzoryczne odpowiedzi. Bardzo
szybko zauważa, że pogłoski nie są gołosłowne i nie jest to jedynie „ludzkie
gadanie”. Zbytnie zainteresowanie wioską może okazać się niebezpieczne, młody
policjant zgłębiający temat Jodozior odbiera sobie życie. Česnaukis nie
pozostawia jego sprawy samej sobie, wpisuje się ona w łańcuch
przyczynowo-skutkowy tego, co właśnie ma miejsce, lecz czy ma rację? Może to
jedynie zbieg okoliczności i wpływ zorzy polarnej, która niebawem ma zagościć w
okolicach? Jednak trudno być usatysfakcjonowanym tą wersję jeśli sięgnęło się w
przeszłość oraz widziało się to, co Vytautas i inni. Gdzieś pomiędzy drzewami i
budynkami kryje się coś, co jednych przeraża, a innym nie pozwala zgodzić się
na to, by zło, pod jakąkolwiek postacią pokazywało swoje pazury.
Opis
i recenzje kusiły do lektury książki najnowszej książki Artura Urbanowicza od
jakiegoś czasu i trzeba przyznać, że skutecznie. Jako, iż przede mną było
kilkaset stron, przyrzekłam sobie solennie, że tym razem podzielę je na dwa dni
i … oczywiście nie dotrzymałam słowa. Po pierwsze oderwać byłoby się więcej niż
trudno, po drugie ciekawość co kryje się w kolejnych rozdziałach i tak by nie
dawała spokoju. Początkowe zainteresowanie przerodziło się szybko w silne
zaintrygowanie i tak już pozostało do samego końca czyli ostatniego słowa. „Inkub”
wciąga bez reszty od razu i nawet po zakończeniu lektury pozostaje się w
obszarze jego wpływu. Po części powieść grozy, po części kryminał, jedno z
drugim połączone w sposób mistrzowski, tak, by gatunki nawzajem się przenikały
i dopełniały. Strony przesycone atmosferą lęku oraz przyczajonego zła, nie dadzą
zapomnieć o jaką stawkę toczy się rozgrywka. Przeszłość i teraźniejszość łączą
się w jedną historię, w której nie nic oczywistego, to, co realne przeplata się
z tym, co bardzo szybko każe spojrzeć na rzeczywistość z całkiem nowego punktu
widzenia. Autorowi trzeba przyznać, że wirtuozersko podsyca złowieszczy nastrój,
jak na prawdziwego mistrza tego gatunku przystało. Kilkaset stron pochłania się
prawie w oka mgnieniu i pozostaje po nich apetyt na więcej. Jodoziory
przyciągają uwagę, są pełnoprawnym bohaterem jak ludzie oraz zło, równie
tajemniczym, czasem wydają podobne do innych, lecz niekidany pokazują swoja
prawdziwą twarz, w jakiej dostrzega się przerażający obraz świata. Legendy,
przekazy ludowe oraz wyobraźnia Artura Urbanowicza dają w efekcie końcowym „Inkuba”,
niepowtarzalną powieść, jaka sprawia, że niejednokrotnie spojrzymy inaczej niż
do tej pory gdy rozbłyśnie zielone światło, przyprawiając przy okazji niektórych
o szybsze bicie serca bądź gęsią skórkę.
Za możliwość przeczytania książki
dziękuję
wydawnictwu