czwartek, 28 sierpnia 2014

Prawdziwy wiking czytałby ...

Mogę pokazać wikinga na wielbłądzie
Na początku sierpnia, nakładem Wydawnictwa Erica, ukazała się powieść "Kowal słów" Łukasza Malinowskiego, historyka i specjalisty od średniowiecznej Skandynawii. Bohater książki, Ainar Skald, znany jest już czytelnikom z wydanego w 2013 roku "Karmiciela kruków", lektury obowiązkowej dla wielbicieli wikińskich historii. Z autorem powieści o bezczelnym poecie i rębajle rozmawiamy między innymi o genezie miłości do Północy, zderzeniu kultur i ciężkim losie polskich humanistów.


Joanna Wasilewska: Z wykształcenia jesteś historykiem, w 2010 roku obroniłeś doktorat na UJ. Jak to się stało, że wybrałeś właśnie historię?
Łukasz Malinowski: Od dziecka byłem po prostu ciekawy świata. Interesowało mnie wszystko, co jest inne, obce, niecodzienne. Pasjonowały mnie opowieści – i te fikcyjne, i te z dziejów minionych. W ogólniaku te zainteresowania skupiły się wokół historii, choć i inne nauki mnie pociągały: zwłaszcza filologie, archeologia i filozofia. Z młodzieńczej pasji wyrosło więc moje zainteresowanie studiami historycznymi, które wówczas wydawały mi się najciekawsze.
JW: Dlaczego wikingowie?
Jest we mnie jakaś fascynacja dzikością, pierwotną, surową kulturą Północy. Inna mentalność, tajemnicza mitologia, bohaterskość rządząca wikińskim kodeksem etycznym.  Wszystko to rozbudziło moją ciekawość. Nie znaczy to wcale, że inne epoki, czy kraje nie są dla mnie interesujące. Po prostu w danej chwili zajmuję się wikingami i nie jest wykluczone, że za jakiś czas zajmę się czymś innym.
JW: Bohaterem Twoich książek jest czarujący Ainar Skald, osobnik wzbudzający szczery entuzjazm czytelników płci obojga i nie dam głowy, czy bardziej nie kochają go panie... Skąd go wytrzasnąłeś? Obudziłeś się pewnej nocy, rażony gromem natchnienia?
ŁM: Wiele słyszałem o gromie natchnienia, ale jeszcze we mnie nie uderzył. Natchnienie to stan złożony, który można osiągnąć poprzez stałe dokarmianie umysłu wiedzą lub nowymi bodźcami. Tak przynajmniej było ze mną. Ainar Skald dojrzewał we mnie przez kilka lat, ponieważ odnosił się do historycznych skaldów i herosów, jakim poświęciłem swój doktorat.
JW: No właśnie, od doktoratu do beletrystyki wiedzie ścieżka raczej kręta. Jak to się stało, że zamieniłeś naukowe opracowanie na powieść przygodową?
ŁM: Pisząc pracę naukową, studiując strukturę islandzkich sag i zagłębiając się we wczesnośredniowieczną mentalność, zapragnąłem napisać coś lżejszego, rzecz która będzie miała szansę dotrzeć do szerokiego grona odbiorców, a nie tylko do garstki specjalistów. Postać Ainara oparłem więc na bohaterach skandynawskich sag, takich jak Egil Skallagrimsson, Grettir Asmundarson, Örvar Odd czy Viga-Glum. Oczywiście Ainar został przeze mnie uwspółcześniony, tak by był atrakcyjny dla współczesnego czytelnika, bo nie mogłem przecież kierować swojej opowieści do trzynastowiecznych Europejczyków.
JW: Ainara nazwałam "czarującym" nieco ironicznie. Daleko mu do typowych fantastycznych herosów, bezgrzesznych obrońców moralności.
ŁM: Może i daleko, ale postać tą kreowałem tak, by była bohaterem tyle tylko że nie wedle dzisiejszych prawideł, ale wczesnośredniowiecznej mentalności. Gdy dokładniej przyjrzymy się światu opisanemu w moim cyklu, to okaże się, że Ainar w tych realiach rzeczywiście jest herosem, który tylko niekiedy „grzeszy” i skręca w kierunku łotrostwa.
JW: Większość autorów fantastycznych debiutuje krótkimi formami, choćby i na łamach portali internetowych. Nie masz za sobą takich doświadczeń, prawda?
ŁM: Rzeczywiście. Karmiciel kruków to mój literacki debiut. W ogóle bardzo późno zacząłem pisać. Pierwsze literackie wprawki miałem na studiach magisterskich, później zajmowałem się głównie nauką i dopiero po zrobieniu doktoratu zacząłem poważniej myśleć o beletrystyce. Miało to swoje dobre i złe strony. Brakowało mi doświadczenia pisarskiego, za to bardzo dobrze wiedziałem co i jak chcę pisać.  Podciągnąłem się więc z rzemiosła (tutaj pomocne okazały się przygody z dziennikarstwem i publicystyką popularnonaukowa)  i od razu udało mi się zainteresować wydawcę książką. Wcześniej tylko bardzo okazjonalnie próbowałem sprzedać opowiadanie do prasy drukowanej, ale już na przykład nigdy nie wysłałem niczego do portali internetowych.
JW: Trudno było się przebić?
ŁM: Wysłałem pierwszego Skalda do kilku wydawnictw. Niektóre okazały zainteresowanie, ale też nie ma się co oszukiwać: o debiutanta nikt się w Polsce nie zabija. Dlatego gdy Erica położyła na stole konkretną ofertę, to się na nich zdecydowałem, zamiast czekać na ostateczną decyzję innych.
JW: Redaktorem Twoich książek jest Artur Szrejter, również pisarz, autor wielu opowiadań i książek popularnonaukowych o mitologii germańskiej. Obyło się bez walk o terytorium?
ŁM: To wielkie szczęście współpracować z redaktorem, który nie tylko doskonale zna się na swoim fachu, ale jeszcze jest dobrze zaznajomiony z tematyką moich książek. Artur bardzo mi pomaga, zwłaszcza w tym, że ciągle mnie temperuje i punktuje miejsca, w których bywam niezrozumiały dla czytelnika słabo orientującego się w skandynawskich klimatach. Innymi słowy dba, by moje powieści były bardziej dostępne dla ludzi i gani mnie za zbyt zawansowane odniesienia historyczno - kulturowe.
JW: Wielu czytelników zaskoczył panteon bóstw Ainara. Przeciętny czytelnik spodziewa się spotkać w książce o wikingach Thora i Lokiego <sic!>, a tu obco brzmiące nazwy... Co skłoniło Cię do odrzucenia dobrze utrwalonych imion-symboli?
ŁM: Moje podejście do tematyki nordyckich wierzeń wynikało z dwóch rzeczy. Po pierwsze było usprawiedliwione historycznie, bo w rzeczywistości nie istniał jeden wikiński system wierzeń i spójny panteon ówczesnych bóstw. We wczesnośredniowiecznej Skandynawii wykształcił się natomiast szereg systemów, różnie od siebie zależnych, które powiązane były z poszczególnymi rodami i regionami. I tak mieszkańcy danego fiordu mogli oddawać cześć innym bogom, niż ludzie z sąsiedniej doliny. A przecież jeśli mówimy o świecie wikingów, to musimy zdawać sobie sprawę, że dotyczył on 300 lat historii i wielu krajów takich jak Norwegia, Szwecja, Dania, Islandia, Grenlandia, Anglia, Irlandia czy Ruś. Wszędzie występowały różnice lokalne i jeszcze dodatkowo zmiany wynikające ze zderzeń kulturowych. Sami Skandynawowie bawili się w XIII i XIV wieku pogańskimi mitami i w sagach pokazywali zmienne oblicza starych bogów, ukrywając ich pod różnymi imionami. Po drugie zaś, stawiając na mało znane oblicze pogańskich wierzeń, chciałem by świat Ainara Skalda stał się oryginalny. Pragnąłem znaleźć sposób, by odróżnić się od całej rzeczy pisarzy zajmujących się wikingami. W ten sposób wkroczyłem też na drogę fantasy, bo o ile w sferze materialnej czy mentalnej starałem się zachować wierność historii, to w kwestii wierzeń i ludzkich wyobrażeń mocniej popuściłem wodzy fantazji.
JW: Wiem, ze niektórym czytelnikom pierwszego tomu nie podobały się fragmenty przedstawiające religię chrześcijańską (a właściwie mnichów, żeby dokładniej rzecz ująć) w niezbyt korzystnym świetle. Spodziewałeś się tego, że Ainar okaże się kontrowersyjny?
ŁM: Pisząc prozę historyczną odnoszę się do mentalności i wierzeń ludzi z opisywanego okresu czasu. W przypadku Skalda do X wieku. Zdarza mi się więc pisać o rzeczach trudnych, może i nieco kontrowersyjnych z dzisiejszego punktu widzenia. W ogóle bardzo fascynuje mnie religia i dziwię się, że pisarze fantastyczni tak rzadko po nią sięgają. To przecież nieodłączny element cywilizacji człowieka i lwia część światowej kultury dotyczy właśnie religii. Tym bardziej, gdy pisze się o X wieku, nie sposób odseparować się od ówczesnego systemu wierzeń, bo ten o wiele mocniej niż dziś był częścią życia codziennego i kształtował ludzką mentalność.
JW: W drugim tomie rzeczy potencjalnie obrazoburczych jakby mniej...
ŁM: Nigdy nie chciałem jednak, by Skald stał się cyklem o tematyce religijnej, jak chociażby seria Piekary. Karmiciel kruków był książką o namiętnościach oraz o zderzeniu pogańskiego „światopoglądu” z chrześcijańską moralnością. W Kowalu słów koncentruję się już na innych rzeczach, choć religia wciąż jest ważna dla moich bohaterów. Najnowsza powieść jest o szaleństwie i jego zmiennych obliczach, a to tylko pośrednio wiąże się z religią.
JW: Pierwszy Skald rozgrywał się na Północy, w drugim tomie Ainar zapuszcza się w nowe dla siebie tereny. Jeden z nowych bohaterów ma na imię Alosza - nie brzmi to wybitnie nordycko...
ŁM: Powieści o wikingach jest dużo, a niemal wszystkie rozgrywają się na Północy Europy. Ciężko tam znaleźć jakąś wolną „literacką działkę”, którą można by było zaorać piórem. Na szczęście wikingowie wyprawiali się w najdalsze zakątki znanego ówcześnie świata, dając mi szeroką swobodę w wyborze akcji dla moich powieści. Takie podejście jest trudne i rzadko wykorzystywane przez twórców; trzeba się bowiem zagłębić nie tylko w kulturę Skandynawii, ale i ludzi, którzy żyli na opisywanym obszarze. Ja jednak zawsze lubiłem zderzenia kulturowe i wydawało mi się ciekawym pomysłem, by opisać średniowieczne, niezwykle zróżnicowane społeczeństwa oczami skandynawskiego bohatera. Dlatego Ainar zjawia się w Norwegii, na Islandii, w Irlandii, na wschodzie Rusi, a w dalszej kolejności w Bizancjum i być może w Afryce Północnej. W moich książkach można natomiast odnaleźć (dotychczas) elementy kultury związane ze Skandynawami, Irlandczykami, Anglikami, Słowianami, Ugrofinami, Pieczyngami, Hazarami, tureckimi Oguzami, Burdasami, Bułgarami Nadwołżańskimi, Arabami, Persami i Afrykanami z imperium Wagadou. Dzięki takiemu podejściu mogę na przykład pokazać wikinga jadącego na wielbłądzie.
JW: Elementy fantastyczne z drugim tomie to zarazem elementy folklorystyczne? Bo rozumiem, że chłopek roztropek na misiu i człowiek z sokołem nie są dziećmi zgrzewki Harnasia...
ŁM: Pisząc o wschodzie Europy sięgnąłem po ruski folklor, po tradycję związaną z bylinami. To właśnie w tym klimacie został opisany Wesoły Ilja, czyli chłopiec z niedźwiedziem. Jego postać nawiązuje również do średniowiecznych kuglarzy, którzy tresurą zwierząt zabawiali gawiedź. Udawane „zapasy z niedźwiedziem” lub „taniec z niedźwiedziem” to popularne rozrywki średniowiecza. Ten wątek może się wydawać trochę zbyt lekki i bajkowy, w porównaniu do okrucieństw świata przedstawionego, ale zapewniam że i ten popularny ruski motyw został przeze mnie zreinterpretowany i wraz z upływem stron, staje się coraz bardziej mroczny i krwawy. Z kolei Haukrhedin, w którego głowie mieszka człowiek i jastrząb, to już bezpośrednie odwołanie do skandynawskich wierzeń o zmiennokształtnych hamramirach.
JW: Nieważne, czy w starciu z mnichami, czy przy absencji mnichów, konno, czy na wielbłądzie, Ainar wciąż pozostaje Skaldem i nie stroni od prezentowania swojej twórczości. Dużo czasu zajmuje Ci pisanie wikińskiej poezji?
ŁM: Konstruowanie skaldycznych strof jest trudne, zwłaszcza w języku polskim. Wikińska poezja opierała się głównie na rytmie, tworzonym przez aliterację, czyli powtarzanie tych samych liter w sylabach akcentowanych. Istniało kilka miar wierszowych, które dokładnie określały, jak ten rytm miał wyglądać (na przykład wers pierwszy i drugi miał być połączony wspólną aliteracją, a trzeci tworzyć osobną aliterację). Najpopularniejszym środkiem stylistycznym był natomiast kenning, czyli poetyckie omówienie. Bardzo wysilano się więc, by nie nazywać rzeczy po imieniu i na przykład zamiast „statek” mówili „morski ogier”, a zamiast „wojownik” - „drzewo z mieczem”.
JW: Jesteś dość częstym bywalcem konwentów, na których pojawiasz sie z różnymi prelekcjami. Czujesz się silnie związany z polskim fandomem?
ŁM: Czuję się związany z fantastyką, jako szeroko pojętym nurtem kulturowym. Do środowiska fantastycznego czuję sympatię, ale nie jestem z nim silnie związany, bo słabo je znam. Na konwenty zacząłem jeździć dopiero w 2013 roku, w związku z debiutem Karmiciela kruków. Od najmłodszych lat mojego życia, byłem natomiast związany z fantastyką jako czytelnik i widz.
JW: Premiera Kowala słów miała w trakcie Festiwalu Słowian i Wikingów w Wolinie. Jesteś członkiem jakiejś grupy rekonstrukcyjnej?
ŁM: Środowisko rekonstruktorów historycznych darzę od dawna ogromną sympatią, choć nigdy nie byłem jego częścią. Wszystko przez to, że wychowałem się w małej miejscowości, gdzie nie było żadnej wikińskiej drużyny rekonstrukcyjnej, a kiedy po ślubie przeprowadziłem się do Krakowa, nie miałem już czasu na zagłębianiu się w kolejne hobby. Wśród rekonstruktorów mam jednak wielu przyjaciół.
JW: I czytelników?
ŁM: Właśnie w trakcie ostatniego festiwalu w Wolinie, podeszła do mnie sympatyczna pani z informacją, że organizuje gry RPG osadzone w świecie Skalda. Było to dla mnie zaskakujące i bardzo miłe.
JW: Oprócz książek, piszesz również artykuły do kilku periodyków, ale, wiadomo, z pisania w Polsce wyżyć trudno. Planujesz dalszą karierę naukową?
ŁM: Jak na razie wszystko jest u mnie w stanie przejściowym. Staram się uprawiać historię na każdy możliwy sposób i łączyć pracę naukową z pisarstwem. Obecnie nie jestem jednak związany z żadnym uniwersytetem, choć ciągle mam nadzieję, że się to zmieni. Fakty są jednak takie, że w Polsce nikt nie ceni młodych humanistów, a władze najchętniej wymiotłyby ich za granice naszego państwa. Pisarze, filozofowie, historycy i filologowie są przecież temu społeczeństwu niepotrzebni. U nas liczą się tylko kasa i nowe technologie.
JW: Istnieje więc realne ryzyko, że pewnego dnia rzucisz Skalda z całym wikińskim dobrodziejstwem inwentarza, by zrobić kurs operatora wózka widłowego albo zgłębiać tajniki obróbki skrawaniem?
ŁM: Dla mnie brzmi to bardziej skomplikowanie, niż pisanie książek. Ale kto wie? Jeśli nie zdołam zainteresować swoją twórczością czytelników (na razie jestem dobrej myśli, nawet wywiady chcą ze mną robić), to będzie trzeba zwijać interes i się przekwalifikować. Ale porzućmy już może to czarnowidztwo. Ja ciągle mam nadzieję, że będzie dobrze.
JW: Nie ma wywiadu z pisarzem bez pytania o to, co czyta i ogląda, miejmy więc to już za sobą...
ŁM: Czytam rzeczy różne. Jako historyk przetrawiłem całą masę książek naukowych, ale nigdy też nie stroniłem od beletrystyki. Zaczytuję się w fantastyce, klasyce literatury i powieściach historycznych. Znam tylu znakomitych autorów, że nie sposób byłoby mi wybrać ulubionego. Pewnie byłby to ktoś z grona: Neil Gaiman, Neal Stephenson, China Mieville, George Martin, J. R. R. Tolkien, Andrzej Sapkowski. Lubię też książki Michaele Chabona, Charlesa Bukowskiego i Cormaca McCarthy’ego. Cenię również polskich autorów fantastycznych, na czele z Łukaszem Orbitowskim, Jarosławem Grzędowiczem i Robertem Wegnerem. Z filmami jest podobnie. Nie umiem wybrać. Zgodnie z tezą, że apoteozujemy swoją młodość, pewnie wybrałbym coś z ulubionych filmów z lat szkolnych: Obcy. Ósmy Pasażer Nostromo, Poszukiwacze Zaginionej Arki, Łowca Androidów, Czas Apokalipsy, Zagubiona Autostrada, Mechaniczna Pomarańcza, wszystkie filmy braci Coen. Wspomnę jeszcze o znakomitym hiszpańskim filmie Sekret jej oczu, który na długo utkwił mi w pamięci i z pewnością należy do grona ulubionych. Obecnie sięgam też po amerykańskie seriale, zwłaszcza te historyczne i dramatyczne.
JW: Drugi tom Kowala słów ukaże się jesienią, ale to nie koniec przygód Ainara, prawda? Poza tym masz w planach nie tylko beletrystykę.
ŁM: Książką niebeletrystyczną będzie wydanie mojego doktoratu Heros i łotr. Pogański wojownik w kulturze średniowiecznej Islandii które również ukaże się jesienią.  Poza tym piszę już kolejną powieść o Ainarze Skaldzie z akcją osadzoną w Bizancjum i na Wyspach Greckich. Będzie to opowieść o piratach, kibolach i dworskich intrygach.
JW: O kibolach?
ŁM: Bizantyjczycy z Konstantynopola byli rozkochani w wyścigach konnych zaprzęgów rozgrywanych w Hipodromie, a najzagorzalsi kibice organizowali się w demy. Było ich cztery (Czerwoni, Błękitni, Zieleni, Biali), a większość badaczy przyrównuje je właśnie do dzisiejszych grup kibicowskich. Zdarzało im się demolować miasto czy stać na czele powstań miejskiej biedoty, ale zazwyczaj sami organizowali zawody (każdy dem wystawiał swoje zaprzęgi, akrobatów, tancerzy itp.) i mieli własną „policję”, która pilnowała porządku w niektórych dzielnicach Konstantynopola.
JW: Pozostaje mi tylko podziękować za rozmowę i życzyć samych sukcesów.


wtorek, 26 sierpnia 2014

Sekrety

"Siódmy dzień"
Jens Hovsgaard


By prawda wyszła na jaw czasem wystarczy zbieg okoliczności i właściwy człowiek w miejscu gdzie nikt się go nie spodziewa. Najpierw jest zaciekawienie jakimś detalem, wydawałoby się czymś co jest mało znaczące i zupełnie przypadkowe. Potem ten szczegół okazuje się mieć drugie dno i wokół niego można wyczuć atmosferę tajemnicy i trudno nie drążyć tematu. W końcu odkrywa się, że intuicja po raz kolejny dobrze wskazała kierunek gdzie znajduje się sekret, jaki ktoś chce ukryć.

Krótkie wakacje w zaprzyjaźnionym gronie, kilka dni na wsi z daleka od wielkiego miasta i przede wszystkim od pracy. Przynajmniej tak jest do momentu gdy przypadkowo John Hilling trafia na informacje, jakie wydają się być na tyle interesujące, że warto im się przyjrzeć bliżej. Śmierć religijnego guru zwraca uwagę dziennikarza, szczególnie, iż grupa, której był duchowym przewodnikiem wzbudza kontrowersje. Jak do tej pory nikt konkretnych dowodów przeciwko niej wysunął, ale Hilling zaczyna swoje śledztwo. Wieloletnie doświadczenie podpowiada mu, że za religijną fasadą kryje się coś więcej niż tylko wsparcie w wierze. Kulisy okazują się więcej niż intrygujące, kryją się za nimi powiązania polityczne i to na szczeblu rządowym. John zdaje sobie sprawę, iż jeden niewłaściwy ruch i jego praca pójdzie na marne, ludzie, mający w rękach władzę tak szybko nie zrezygnują z profitów jakie mogą mieć dzięki niej na boku. Oficjalne źródła zaprzeczają jakimkolwiek związkom polityki z organizacją religijną i wszelkie spekulacje w tym obszarze przyjmowane są niechętnie. Hilling nie zamierza odpuścić tego tematu, ale zdaje sobie sprawę, iż wkroczył na bardzo grząski grunt, a jego przełożeni liczą na odpowiedni tekst na pierwszej stronie. Na tym nie koniec mrocznej strony ludzi, którzy oficjalnie prezentują światu oblicza bez grzechów oraz potępiają jakiekolwiek odstępstwa od wiary. Zresztą nie tylko ta kwestia jest ważna, inne również zaprzątają uwagę Johna, chociaż wydają się całkiem inne gatunkowo, dotyczą problemu, jaki w Danii wydaje się zjawiskiem marginalnym. Ale czy na pewno? Pozory pozwalają łudzić się, że duńskie społeczeństwo jest zbyt demokratyczne by zezwalało lub też przymykało oko na takie poglądy. John Hilling widział zbyt wiele by nie dostrzec, iż za iluzją prawie idealnego państwa kryje się wiele brudów, niesprawiedliwości, a ich źródło najczęściej tkwi w ludzkiej chciwości i uznawaniu siebie samego za kogoś lepszego od innych.

Ogromne pieniądze, religia, zagubiony człowiek, śmierć, ludzie bez skrupułów, polityka i media. Elementy, tworzące "Siódmy dzień", z osobna już mogą być źródłem dla intrygującej opowieści sensacyjnej, a jako suma odkrywają kulisy współczesnego świata i wskazują jego iluzoryczne fragmenty, które najczęściej bierzemy lub też chcemy brać za prawdziwą rzeczywistość. Jens Hovsgaard nie tylko napisał świetny kryminał, lecz na równi z suspensem daje czytelnikowi przykłady siły jaką posiadają środki masowego przekazu oraz brutalności w jej używaniu. "Siódmy dzień" to także historia o ludziach zagubionych i ich losie w otoczeniu, gdzie nikt nie zawaha się ich wykorzystać do własnych celów i wyrzucić kiedy nie będą już potrzebni. Cechą skandynawskich kryminałów jest poruszanie w nich kwestii społecznych i Jens Hovsgaard również zawarł ten wątek w swojej książce.

Głęboko skrywane sekrety, interes polityczny, pieniądze, fanatyzm i władza. Współczesny świat to nie bajka, ale miejsce, które dla niektórych jest bardzo mało przyjazne. Można by rzec, że mordercze ...



           Dziękuję za możliwość 
             przeczytania książki   
          Księgarniom MATRAS :)

niedziela, 24 sierpnia 2014

Zemsta i inne przysmaki

"Miłość 
o smaku cannoli"
Jennifer Probst


Praca jak marzenie - pisanie o jedzeniu, nie od strony kuchni lecz klienta - smakosza. W godzinach pracy delektowanie się smakołykami albo ich mniej udanymi odpowiednikami. Problem rodzi się w momencie gdy kulinarna recenzja dotyczy kogoś znajomego ...

Miranda dokładnie wie czego chce, nie dąży po przysłowiowych trupach do celu, lecz nie pozwala sobie na sentymenty. Jako krytyk kulinarny jest już uznawana za znawcę w nowojorskim światku i restauratorów i bywalców ich lokali. Jej teksty odróżniają się od innych tego typu opinii, są dowcipne, nigdy nie dotyczą tego samego miejsca dwukrotnie i zawsze są obiektywne. Tym razem miało być ciut inaczej, kolacja z przyjacielem, później przedstawienie i w ten sposób miły wieczór byłby ukoronowaniem dnia. Jednak coś, a raczej ktoś, sprawił, iż nic nie poszło tak jak zaplanowano. Urocza restauracja we włoskim stylu zapowiadała się jako znakomite miejsce na posiłek, ale to, co okazało się gdy już Miranda wraz ze swoim towarzyszem usiedli przy stoliku nawet w najgorszych koszmarach nie wchodziło w rachubę. Gavin. Każdy mógłby się zjawić w polu widzenie tylko nie on. Nie była to pomyłka, omam czy też iluzja. Jak to możliwe i dlaczego właśnie dzisiaj? Kiedyś na jego widok całkiem inne uczucia się pojawiały, na pewno nie był to gniew, zdenerwowanie i ... chęć zemsty.



Reszta recenzji do przeczytania tutaj


Za możliwość przeczytania książki dziękuję  portalowi dlaLejdis.pl

środa, 20 sierpnia 2014

Dziewczyna numer ... 9?

"Dziewczyna #9"
Tami Hoag


Noworoczny poranek, a raczej jeszcze sylwestrowa noc, cały świat się bawi lub przynajmniej próbuje. Minneapolis nie jest wyjątkiem, także i tutaj, pomimo mrozu i śniegu imprezowe szaleństwo zapanowało. Jednak ktoś ma całkiem inne zajęcie, nie ma w nim miejsca na tłum, nikt nie powinien wiedzieć co się dzieje. Tajemnica jest kluczem, tylko ona pozwoli osiągnąć zamierzony cel. Kiedy wszystko jest już przygotowane wystarczy jedynie zakończyć to, czego się podjęło. Czasem jednak przypadek sprawia, iż sprawy przyjmują całkiem inny obrót.
Policjanci z wydziału zabójstw widzieli dużo, o wiele więcej niż chcieliby, lecz to część ich pracy. Niektórzy twierdzą, że nic już nie może ich zaskoczyć, innego zdania są detektywi Sam Kovac i Nikki Liska. Oboje wiedzą, iż jeszcze nieraz zostaną zaskoczeni przez zbrodniarzy, ale na razie co innego ich zajmuje. Seria zbrodni autorstwa Doca Holliday`a. Takim mianem "ochrzczono" seryjnego mordercę, jaki od prawie roku terroryzuje środkowe stany Ameryki. Już osiem kobiet stało się ofiarami, a policja nadal nie natrafiła na jego ślad. Porwanie w jednym mieście, ciało odnalezione w innym i co jakiś czas scenariusz powtarza się. Wezwanie, we wczesnych godzinach Nowego Roku, do wypadku jaki zdarzył się na jednej z głównych ulic Minneapolis okazuje się czymś więcej niż jedynie kolizją drogową. Młoda kobieta zginęła gdy wypadła z samochodu lub też już była martwa w tym momencie. Jedno jest pewne od razu - większość jej obrażeń powstała wcześniej, a skala okrucieństwa przypomina to znane z dochodzenia dotyczącego nieuchwytnego Holliday`a.
Jak doszło do tej zbrodni, kim jest ofiara i czy jest na numerem dziewiątym na liście mordercy? Nikki i Sam tym razem widzą szansę na przyśpieszenie w śledztwie, a kluczem jest nieznana dziewczyna, lecz czy na pewno? Może za duże nadzieje są pokładane w ostatnim przypadku? Jednak czasu nie wolno tracić, szczególnie, że wiadomo, iż morderca uderzy znowu, tego wszyscy chcą uniknąć.
Detektyw Liska jest silna i to nie tylko w pracy, w domu czekają na nią dwaj chłopcy i jako ich matka chce im zapewnić szczęśliwe dzieciństwo. Z drugiej strony jej praca uświadamia ją codziennie ile niebezpieczeństw im zagraża, a ostatnia ofiara była taka młoda ... Dlaczego właśnie na nią zwrócił uwagę zabójca? Co łączy zamordowane? Kim jest Doc Holliday i jaki jest motyw jego zbrodni? Przez tyle miesięcy trzyma w szachu śledczych sam nie ujawniając nic ze swej tożsamości. Wydaje się niemożliwym by niczego o nie wiedziano, może trzeba jeszcze raz sprawdzić wszystkie ślady i poszlaki? Przecież to wreszcie musi się skończyć! Pytanie tylko czy z takim wynikiem jaki chcieliby Liska i Kovac. Do tego momentu kobiety nie będą bezpieczne ...
"Dziewczyna # 9" to kryminał zawierający celne obserwacje współczesnego, amerykańskiego, społeczeństwa, chociaż obraz ten nie odbiega od portretu innych nacji. Tami Hoag z kilku wątków utkała thriller w jakim zachowała realność sytuacji i zachowań bohaterów. To nie jest idealny świat, w jakim zbrodnia jest jak grom z jasnego nieba. Wprost przeciwnie nie jest niczym nadzwyczajnym, lecz z drugiej strony znana bywa najczęściej jedynie z mediów dopóki ... dopóki nie zdarzy się w pobliżu. Autorka nie poprzestaje na jednym punkcie widzenia, czytelnik przebieg fabuły poznają dzięki bohaterom, co sprawia, że można dostrzec wiele szczegółów wydarzeń, mających miejsce i nie dostrzeganych przez pozostałych. Wydawałoby się, że od początku znany jest główny wątek, lecz wraz z kolejnymi stronami okazuje się, iż pozory mylą i jedynie wychwycenie detali pozwala na dotarcie do prawdy. No i pozostaje jeszcze tło społeczne w jakim autorka punktuje problemy w nim występujące oraz ich wpływ, w szczególności na młodzież. To, co jeszcze niedawno wydawało się domeną środowisk patologicznych okazuje się wcale nierzadkim zjawiskiem i w klasach wyższych. Tami Hoag ukazuje także jak łatwo stać się wyobcowanym w swoim otoczeniu i co człowiek jest w stanie zrobić by zostać zaakceptowanym.


poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Magia cyprysowego szeptu

"Szept cyprysów"
Ivette Manessis Corporon


Kim jestem? Czego chcę od życia? Co tracę w codziennym biegu? Takie pytania rzadko kiedy zadajemy sobie. Jeżeli nawet zaistnieją w naszej świadomości to udzielenie sobie szczerej rozmowy wymaga czasu i spojrzenia w przeszłość, a ta nie zawsze jest wygodna dla nas. Jednak prędzej czy później zaczynamy się zastanawiać nad tym co było, jest i będzie oraz swoim życiem, marzeniami. Dla niektórych może to być punkt zwrotny na dotychczasowej życiowej drodze, czasem wiąże się to z otwarciem na to, co wydaje się niemożliwe.

Kiedyś Erikus był dla Daphne wakacyjną enklawą, tak różną od codzienności w amerykańskim mieście. Zamiast wysokich budynków, pędzących samochodów, wiecznie śpieszących się ludzi i ciągłego pomagania w tanim barze - lazurowe morze i niebo, plaża oraz przede wszystkim ona - jaja Evangelia. Kilka tygodni spędzanych na greckiej wysepce, wśród bliższej i dalszej familii, oraz znajomych pozwalało dziewczynie inaczej patrzeć na świat. Dawne mity i opowieści babci uczyły kultury przodków oraz wzmacniały związki z ziemią ojczystą przodków. Teraz Daphne wraca do tej oazy jako dojrzała kobieta by przygotować się do ślubu i pokazać ten raj na ziemi swojej kilkuletniej córeczce. Ostatnie lata były dla obu bardzo trudne, w krótkim czasie straciły bardzo wiele, przede wszystkim ukochanego męża i ojca. Nie ma już dawnej pogodnej nastolatki, zamiast niej jest zapracowana właścicielka restauracji i matka, wciąż zmagająca się z poczuciem winy. Nowy York to nie Erikus i życie podlega w nim całkiem innym zasadom, chociaż czy na pewno? Babcia Evangelia ma swoje zdanie, lecz teraz liczy się dla niej spotkanie z wnuczką i prawnuczką, wyczekiwane od dawna i niosące z sobą ogromną radość. Staruszka wie dobrze co oznacza zmaganie się z losem i ludzkimi dramatami, jednak najważniejsza jest dla niej rodzina. Coś jeszcze czeka na Daphne - dar jaki mają kobiety w jej rodzinie, kiedyś chciała usłyszeć i zrozumieć szept cyprysów, ale po latach nie wierzy już w tę magię i spuściznę wcześniejszych pokoleń. Czas wyleczył ją z dawnych marzeń, jest twardo stąpającym po ziemi człowiekiem, od którego zależy tak wiele i wielu. Ale czar Erikusa ma niezwykłą siłę i coraz bardziej kusi by zastanowić się na sobą i podjętymi decyzjami. Czy były one właściwe? Może narodziły się z niewłaściwych pobudek? Ślub już tuż tuż, narzeczony czeka, a potem wspólna przyszłość - zaplanowana i bezpieczna. Pytanie tylko czy tego Daphne chce naprawdę?

Ktoś burzy wypracowany spokój, każe spojrzeć w przeszłość, odsłania tajemnice. Jak na ich tle wypada właścicielka znanej restauracji z Nowego Yorku? Co i przede wszystkim kto jest dla niej ważny? Jeżeli wsłucha się w samą siebie zrozumie nie tylko szept cyprysów, ale i odnajdzie odpowiednią drogę w życiu.

Książka Ivette Manessis Corporon to magiczna opowieść nie tylko dla kobiet, chociaż to one odgrywają w niej główną rolę. Autorka odsłania przed czytelnikami świat w jakim liczy się przede wszystkim człowiek i rodzina, bliższa i dalsza, oraz siła wspólnych przeżyć. Fabuła koncentruje się wokół Daphne, młodej kobiety, matki, wdowy i przyszłej panny młodej, poznajemy ją w momencie kiedy wraca do miejsca skąd pochodzą jej rodzice. Po części jest to podróż sentymentalna, po części próba przywołania przeszłości, ale jej prawdziwy sens odkryć można wraz z kolejnymi, przeczytanymi, stronami. "Szept cyprysów" opowiada o bólu, strachu, zagubieniu i miłości, nie jest to jednak historia smutna, lecz pełna radości i ciepła. Przeszłość i teraźniejszość są w niej splecione w nierozerwalną całość, tak samo jak rodzinne więzi oraz niezwykły dar, wydający się jedynie babciną opowiastką do momentu gdy odkrywa się jego istotę. Dodatkowym smaczkiem tej książki jest jej kulinarna strona - pełna smakowitych dań, których przepisy są podane miedzy wierszami.
 
"Szept cyprysów" to książka rozgrywająca się w czasie wakacji, lecz nie jest tylko lekturą na ferie. Mity greckie, współczesne problemy, miłość i niezwykła atmosfera tworzona przez bohaterów są równie dobre w letnie dni jaki i zimniejsze pory roku.






Za możliwość 
przeczytania ksiażki 
 dziękuję wyd. Rebis

sobota, 16 sierpnia 2014

Imperium marzeń

"Imperium"
Graham Masterton


Być piękną, młodą i bogatą, marzenia nieobce tysiącom kobiet od zawsze i jak to bywa czasem trzeba uważać czego się pragnie. Niekiedy to, co z daleka wydawało się cudowne, z bliska wiele traci na swym uroku, chociaż może oferuje w zamian coś innego?

Oak City nie jest metropolią, ot jedno z wielu amerykańskich miasteczek, którego mieszkańcy radzą sobie jak umieją w trudnych czasach. Prosperita dawno wyniosła się z tego miejsca i okolic, pozostała bieda oraz marzenia o lepszym życiu. Lucy Darling wyróżnia się urodą spośród swoich rówieśniczek, dopiero stoi u progu dorosłości i wie co chciałaby zdobyć - bogatego męża, będącego lordem lub księciem. W książkach takie rzeczy zdarzają się co i rusz, dlaczego więc i ona nie mogłaby znaleźć się na miejscu literackich bohaterek? Brakuje jej przecież jedynie bogactwa. Jak jednak zdobyć serce arystokraty w Kansas? Dziewczęce pragnienia wydają się mrzonką, bo na pewno niczym realnym nigdy się staną, a dobrej wróżki też na próżno szukać. Ale uśmiech losu lub też raczej jego chichot sprawiają, że panna Darling dostaje szansę niczym baśniowy Kopciuszek, chociaż bajkowości nie ma w niej za grosz. Tam gdzie następuje "żyli długo i szczęśliwie" dopiero historia zaczyna się rozwijać, a Lucy jest w samym jej środku. Jeszcze nie tak dawno zdawało się, że dziewczyna jest prawdziwym dzieckiem szczęścia, lecz to jedynie pozory, pod jakimi kryje się dramatyczna prawda. Okazuje się, że marzenia mają wysoką cenę, ale czy z tego powodu Lucy ma z nich zrezygnować? Teraz w połowie drogi, kiedy poznała przedsmak tego,co mogłoby być jej udziałem? Oak City nie może równać się z Nowym Yorkiem i Londynem, a to przecież nie koniec. Wystarczy odciąć się od przeszłości i wybrać przyszłość, na pannę Darling czeka arystokratyczny świat i on - najprawdziwszy angielski arystokrata. Co może pójść w tym scenariuszu źle? Zresztą kiedy rzuca się wyzwanie Imperium Brytyjskiemu wierzy się w wygraną oraz w to, że pewne tajemnice nigdy nie wyjdą na jaw.

Piękna kobieta, zakochana, mająca świat u swych stóp, a u swego boku wymarzonego mężczyznę. Lucy Darling zdobyła tego kogo i to czego pragnęła. Taki obraz widzą wszyscy, chociaż czy na pewno nie ma on żadnej rysy bądź skazy? Kim naprawdę jest Lucy i co ukrywa? Czy ktoś zna jej sekrety i co zrobi z tą wiedzą?

Amerykanka, angielski arystokrata, pierwsze uczucie, marzenia, miasteczko na Dzikim Zachodzie, olśniewający Nowy York i potężne Imperium Brytyjskie. Jaka opowieść może powstać z takiej składanki? Kolejna wersja o Kopciuszku? Na pewno ma się takie wrażenie, przynajmniej początkowo, czemu zresztą się trudno dziwić, w końcu historia z ubogą dziewczyną, zdobywająca księcia, łatwo budzi takie skojarzenia. Jednak Graham Masterton odbrązowił symbol, urzeczywistniając go, ale i zachowując nutę bajkowości. Główną bohaterkę poznajemy jako siedemnastoletnią dziewczynę z głową pełną marzeń, lecz i twardo stąpającą po ziemi, jej koleje losu to ciąg wykorzystanych szans, wyrzeczeń i chwil gdy pojawia się pytanie czy było warto zapłacić taką cenę za urzeczywistnienie marzeń? "Żyli długo i szczęśliwie" nie kończy "Imperium", pojawia się o wiele wcześniej i to ze znakiem zapytania, nie dotyczy tylko jednej postaci, ale wszystkich. Sam tytuł ma również różne znaczenie dla każdego z bohaterów, tworzą oni swoje imperia, złożone z własnych i cudzych pragnień, snów oraz oczekiwań. Miłość, zazdrość, namiętność, polityka oraz przede wszystkim ludzie, którzy wierzą, że zdobyli wszystko to o czym marzyli, aż do momentu kiedy odkrywają jaki rachunek los im za to wystawił. "Imperium" jest historią w jakiej wiele wątków zaskakuje, a Kopciuszek, Książę i Wróżka są zbyt bajkowi by dostać obsadę w tej książce. Chociaż gdyby tak dłużej się zastanowić ... to okazują się mieć o wiele mroczniejsze i tajemnicze alter ego w opowieści Grahama Mastertona ...


            
          Za możliwość przeczytania książki 
                             Dziękuję 
             wyd. Albatros A. Kuryłowicz

czwartek, 14 sierpnia 2014

Chwalę się ;)


Jakiś czas temu księganie Matras ogłosiły konkurs "Letnie czytanie", 
a polegał on na dzieleniu się opiniami - recenzjami. 
Przedwczoraj dostałam informację, że jestem w gronie nagrodzonych :)

Dziękuję 


wtorek, 12 sierpnia 2014

Londyńska krwawa mgła

"Scotland Yard"
Alex Grecian



Ciemne, wąskie, zaułki, domy ściśnięte jeden obok drugich, brukowane ulice pełne błota. Oczywiście wiktoriański Londyn ma i ładniejsze oblicze, gdzie główną rolę odgrywają schludne kamienice, olśniewające rezydencje i pełne przepychu pałace. Jednakże to właśnie te pierwsze były, i wciąż są, niemym świadkiem krwawego dzieła Kuby Rozpruwacza oraz strachu jaki po sobie pozostawił w sercach i umysłach Londyńczyków. Wydaje się, że w końcu spokój zagościł w stolicy brytyjskiego imperium, chociaż zabójstwa wciąż są codziennością inspektorów Scotland Yardu, nie przypominają one w niczym minionego koszmaru. Wszystko wróciło do normy, a przynajmniej tak się wydawało aż do znalezienia kufra podróżnego z makabryczną zawartością ...

Londyn to nie urocze Devon, żadne porównanie nie odda odczuć nowych mieszkańców stolicy, szczególnie gdy jedno z nich jest policjantem. To, co na prowincji zdarza się niezwykle rzadko tutaj jest nagminne i rzadko kiedy budzi zdziwienie, ale są sytuacje, które nawet w najbardziej doświadczonych inspektorach, budzą lęk. Niewyjaśniona sprawa Kuby Rozpruwacza położyła się cieniem na honorze Scotland Yardu, a najnowsza zbrodnia przypomina niedawny koszmar. Tym razem morderca musi zostać schwytany i to nie tylko z powodu nadwątlonej reputacji policji, lecz także z powodu ofiary, jaką jest jeden z inspektorów. Kto odważył się zaatakować stróża prawa i zakończyć jego życie w tak makabryczny sposób? Odpowiedź może kryć się w niedocenianych do tej pory śladach, niezauważalnych dla większości śledczych, lecz będących ważną wskazówką dla tych bardziej wnikliwych. Walter Day dopiero od niedawna służy w Scotland Yardzie, jego doświadczenie w detektywistycznej pracy jest również znikome. Jak w takiej sytuacji ma poprowadzić dochodzenie o tak dużym znaczeniu? Niektórzy wątpią w jego zdolności, lecz nie należy do nich doktor Kingsley, sam jest pionierem medycyny i służy radą zawsze kiedy jest po temu okazja. Tym razem pomoc jest nieodzowna, gdyż wydaje się, że nie ma żadnego punktu zaczepienia, o czym mogą świadczyć nitka i guzik? Nie wskażą raczej zabójcy, ale to jedyne czym na razie dysponuje Walter Day oraz Kingsley, do tej pory lekceważony, lecz kiedy nie ma się prawie nic oprócz zapału każde wsparcie liczy się. Gdzieś w londyńskiej mgle kryje się zbrodniarz, w każdej chwili możliwy jest kolejny mord, nikt nie wierzy, iż nie uderzy on ponownie. Kto tym razem znajdzie się na jego liście? Czy inspektor Day będzie umiał powiązać wszystkie tropy w jedną wyraźną ścieżkę, prowadzącą do tego kto zabija? Czas mija bardzo szybko, a przestępcy nie marnują czasu, dawne metody dochodzeniowe są już niewystarczające, nadeszła pora by do głosu dopuścić naukę i otwarte umysły ...

Kuba Rozpruwacz pozostawił krwawą legendę oraz śmierć i cierpienie, a jeden z tych elementów wystarczy by przeszłość znowu dała o sobie znać. Wiktoriański Londyn nie jest bezpiecznym miejscem, zbrodnia może wydarzyć się wszędzie i w nobliwej okolicy jak i ciemnym zaułku, miejsce wybiera jej autor, tak samo jak i ofiarę ...

Nowicjusz, pionier, seryjny morderca, tłem dla nich jest stolica imperium, nad którym słońce nigdy nie zachodzi, chociaż w samym jego sercu zdaje się ono nigdy nie pojawiać na niebie. Szara mgła otula miasto nad Tamizą, a mieszkańcy z trwogą oglądają się za siebie. Zbrodnicza pajęczyna zdaje się oplatać wąskie uliczki oraz szerokie aleje i nikt nie może czuć się bezpiecznie - ani kobiety, ani dzieci, ani mężczyźni. "Scotland Yard" wbrew takim elementom nie jest opowieścią do końca mroczną, chociaż ówczesny klimat strachu autor doskonale oddał, dopełnieniem jest londyński krajobraz i duszna atmosfera konwenansów. Alex Grecian z pietyzmem odtworzył drugi plan i postacie bohaterów, jednakże ci ostatni dalecy są od woskowych figur rodem z muzeum Madame Tussaud. Nieprzypadkowe jest również bliskie w czasie umiejscowienie akcji - w momencie kiedy zbrodnie Kuby Rozpruwacza są niedawnymi wydarzeniami. W takim kontekście historia nabiera dodatkowych barw. Główny bohater - inspektor Walter Day to nie legendarny Sherlock Holmes, lecz jak się szybko czytelnik przekonuje równie skuteczny, zwłaszcza gdy działa z pomocą doktora Kingsleya - nie towarzysza, a raczej mentora. Niezwykły duet okazuje się nad wyraz skuteczny, lecz oprócz tej dwójki detektywów są jeszcze i inni, także ważni dla całości fabuły. Alex Grecian w jednej historii powiązał kilka wątków i motywów tworząc spójną opowieść kryminalną, w jakiej wszystkie szczegóły są ważne. Każda wskazówka to ślad ważny do wytropienia mordercy i tylko do przenikliwości śledczego, zależy czy je zauważy. Czytający mogą też włączyć się w dochodzenie oraz spróbować odkryć kto kryje się za morderczymi czynami ...






        Za możliwość przeczytania książki 
                             Dziękuję
        wyd. Albatros A. Kuryłowicz

niedziela, 10 sierpnia 2014

Kronika Marii

"Oczekiwanie. 
A życie szło swoim torem"
Izabela Januszkiewicz


Czas biegnie szybko, chociaż niekiedy zdaje się, że stoi  w miejscu. Szczęście liczone jest w chwilach, natomiast smutek wiekami. Kiedy człowiek jest młody wydaje się, że życie to nieskończoność, ale każdy upływający rok odcina kawałeczek z tej pewności wiecznego trwania. Zanim się człowiek obejrzy przemija to, co najważniejsze. Niektórym pozostaje zadowolenie ze swoich czynów, inni odczuwają gorycz, są i ci, umiejący powiedzieć stop i rozpocząć wszystko od nowa. Życie jest zbyt krótkie by czekać na to, aż ktoś inny odmieni nasz los ...

Obietnica, słowa, jakie zobowiązują nas do określonego działania. Nie zawsze jest łatwo dotrzymać przyrzeczenia, szczególnie gdy okazuje się, że okoliczności w jakich zostało złożone całkowicie uległy zmianie. Marysia inaczej wyobrażała sobie swoją przyszłość, zresztą całe jej pokolenie miało inne plany, lecz trzeba było je zmienić, skorygować lub odłożyć na później. Przyczyna była jedna - wojna. To, co jeszcze przed chwilą było ważne, musiało zejść na dalszy plan. Liczyło się tu i teraz, przetrwanie kolejnego dnia, tygodnia, nikt nie spodziewał się, że także kolejnych lat. Słowa wypowiedziane w wojennej zawierusze okazują się mieć inne znaczenie niż ktokolwiek by przypuszczał. Życie Marii miało mieć całkowicie odmienny scenariusz, na pewno nie było w nim strachu najpierw przed wojną, potem przez radzieckim "porządkiem" w ukochanym Wilnie i w końcu przed niewiadomą, czekającą ją na Ziemiach Odzyskanych. Jak w tak trudnych warunkach ma sobie poradzić panna z dobrego domu, która do tej pory wiodła egzystencję daleką od tej teraźniejszej? Co z jej bliskimi i światem jaki znała? Przeminął bezpowrotnie czy też jest szansa, że wszystko wróci na dawne tory? Z daleka od tego, co było znane trzeba wszystko rozpocząć od nowa, od zera, ale jest ktoś kto potrzebuje opieki, kto nie ma nikogo poza nią i wciąż przecież obowiązuje dawno dana obietnica ... Tylko gdzie w tym wszystkim miejsce dla wrażliwej młodej kobiety? Co z nią, jej pragnieniami i uczuciami? Codzienność, w jakiej wydaje się, iż nie ma miejsca na zbędne sentymenty, dziecko, jakie przecież i tak zostało już doświadczone przez los oraz otoczenie, nie sprzyjają osobistemu szczęściu. Zresztą kto by o nim myślał kiedy wydaje się, iż to, co najlepsze nawet nie przeminęło, lecz w ogóle nie miało szansy by rozkwitnąć? Może jednak uda się odmienić jeszcze życie? Ono mija bardzo szybko, zbyt szybko czasem.

"Oczekiwanie. A życie szło swoim torem" to opowieść o kobiecie, którą czytelnik poznaje jako młodą dziewczynę, pełną marzeń, u progu dorosłego życia, nieświadomą tego, co ją czeka w przyszłości. Wojenne i późniejsze losy jej i bliskich są pełne zawirowań, nie brak w nich dramatów i rozczarowań. Główna bohaterka zostaje skonfrontowana z rzeczywistością całkiem odbiegającą od tej do jakiej była przygotowana, ale wbrew przeciwnościom wciąż wierna jest swoim zasadom, chociaż nie jest jej łatwo. Życie Marii to swoista kronika egzystencji trzech pokoleń Polek i Polaków z ostatnich kilkudziesięciu lat. Autorka - Izabela Januszkiewicz plastycznie oddała losy, wydające się niezwykłe, lecz będące udziałem setek tysięcy ludzi. Jednakże w tej opowieści najważniejsza jest Maria i jej doświadczenia. Nieprzeciętna kobieta, z siłą jakiej ona sama po sobie się nie spodziewała, walcząca o siebie i najbliższych, bez słowa skargi, wypełniająca daną obietnice bez względu na cenę, dla której na pierwszym miejscu byli inni. "Oczekiwanie. A życie szło swoim torem" to historia jaką warto poznać i zapamiętać, za główną postacią stoi wiele podobnych jej osób, bezimiennych, jakich losy są znane jedynie nielicznym.








wtorek, 5 sierpnia 2014

Zbrodnicza pajęczyna

"Syndykat pająka"
Andreas Franz


Śmierć rzadko kiedy jest prosta i nieskomplikowana, szczególnie kiedy ofiarami są szanowany obywatel i piękna kobieta niebędąca jego żoną. Dlaczego komuś zależało by wyglądało to na zbrodnię w afekcie? Co faktycznie kryje się za tą sprawą?

Znany jubiler, luksusowa prostytutka, alkohol, a w końcowym efekcie dwa trupy. Na pierwszy rzut oka dowody wskazują na morderstwo i samobójstwo, pozostawione ślady potwierdzają śledczą teorię, nic nie świadczy przeciwko niej, wręcz przeciwnie. Jednak doświadczone oko w połączeniu z intuicją dostrzegają coś co nie zgadza się w tym wszystkim. Pytanie tylko co? Jaki szczegół został pominięty? Julia Durant nie lubi gdy jakiś element nie pasuje do kryminalnej układanki, a w tym przypadku właśnie tak jest. Nic nie znaczące detale w sumie dają odpowiedź potwierdzającą przypuszczenia pani komisarz, zamiast zbrodni jak z powieści, podwójne morderstwo. Andreas Wiesner i Irina Puszkina odegrali swoje role i zostali wykreśleni już z tej sztuki, pytanie tylko przez kogo? Żona ofiary nakreśla całkiem inny obraz niż ten widoczny na miejscu zabójstw, jest jeszcze pewno wydarzenie, jakie może, ale wcale nie musi, być związane z tym dramatem. Przypadek czy też starannie zaplanowana intryga? Śledztwo okazuje się mieć drugie dno, a jest nią sieć utkana przez mafię. Misterna pajęczyna oplotła niczego nieświadomą ofiarę, a Julia krok po kroku odsłania perfidną grę jaka była i, co najważniejsze, nadal jest prowadzona. Kolejne odkrycia dociekliwej pani komisarz odsłaniają kulisy jakich nawet ona nie spodziewała się: oszustwa, zbrodnie, przemyt, pranie brudnych pieniędzy, a to dopiero początek bardzo długiej listy. Jaką rolę odegrali Wiesner i Puszkina?



Dalsza część recenzji tutaj


   
Za możliwość przeczytania książki 
dziękuję portalowi 
 

niedziela, 3 sierpnia 2014

Żywa historia

"Galop `44"
Monika Kowaleczko-Szumowska


Wydarzenia historyczne poznajemy z różnych stron - zapisków, reportaży, dokumentalnych filmów i ich fabularnych odpowiedników oraz przekazów naocznych świadków i uczestników. Jedni są zdania, że informacje o nich wymagają odpowiedniej oprawy i zachowania powagi, drudzy, że wprost przeciwnie - im w łatwiejszej formie zostaną one podane tym do większego grona trafią, kolejni przypominają, iż najważniejsze jest by nie zapomnieć i każdy sposób jest dobry. Kolejne pokolenia inaczej patrzą na historię, punkt widzenia zmienia się z wiekiem, chociaż nie znaczy to, że młodsi nie dostrzegają tego, co ważne. Jak więc ją przedstawiać, wcale nie zamierzchłą, lecz tę sprzed kilkudziesięciu laty? Może w formie podróży w czasie? Nie, to nie mrzonka, wystarczy odwiedzić muzeum i być otwartym na to, co w nim zgromadzono ...

Kolejna rocznica, nie pierwsza i nie ostatnia, w jakiej bierze się udział, bo tak wypada, bo rodzice karzą, bo ... nie udało się wykręcić. Historia i takie tam różne okoliczności wtłaczane w głowy szkole, w domu, czasem w telewizji, wciąż przypominają o tym co już było, ale to zbytnio nie interesuje ani Wojtka, ani Mikołaja, ich rówieśników w większości również nie. Wizyta w Muzeum Powstania Warszawskiego to jedynie odhaczenie zadania na długiej liście pozostawionej przez rodziców, lecz czasem trzeba pójść na ustępstwa by potem robić to na co ma się ochotę. Jeszcze tylko parędziesiąt minut i po wszystkim, tylko dlaczego na archiwalnym filmie mignęła znajoma sylwetka? W co znowu wpakował się młodszy, nieznośny brat? To, że znowu zrobił coś głupiego jest pewne, teraz pozostaje jedynie odnaleźć winowajcę i zapobiec katastrofie. Pytanie tylko jak mógł znaleźć się na filmie z Powstania Warszawskiego? Odpowiedź kryje się tam, gdzie młodszy z braci był widziany, a starszy może tylko domyślać się jak tam trafić ...

Rzeczywistość okazuje się inna niż ta, jaka była na ekranie. Oczywiście są wybuchy, powstańcy odpowiadają na ogień z niemieckich czołgów, ludzie przemykają z jednej strony ulicy na drugą pochyleni pod gradem kul. Jednak to nie to samo, Wojtek widzi i odczuwa to na własnej skórze, pociski są prawdziwe, gruzy również i przede wszystkim śmierć jest tuż obok, czai się by zabrać kogoś bliskiego lub nieznajomego, jakiego sylwetka mignęła przed oczyma. To nie gra w jakiej najwyżej przegra się poziom i powróci znowu do niego by jeszcze raz rozegrać spotkanie z przeciwnikiem. Tutaj nierozważny krok grozi prawdziwym zagrożeniem życia, nie wirtualnym, a gdzieś wśród dymu i na wpół zburzonych przez bomby budynkach jest Mikołaj, który chyba nie do końca zdaje sobie sprawę w jakim miejscu znajduje się. Chociaż czy sam Wojtek jest do końca tego świadomy? Znajomość losów Powstania w tym momencie nie ułatwia sprawy, wręcz przeciwnie. Wiedza to jedno, czym innym jest jednak doświadczenie i osobisty udział w wydarzeniach. Żaden film, książka czy wystawa nie odda w pełni tego, co wówczas działo się w Warszawie. Rówieśnicy braci brali czynny udział w walce na równi z dorosłymi, teraz i oni doświadczają tego oraz obawy o najbliższych. Coś jeszcze staje się udziałem ich obu, co mogłoby wydawać się szaleństwem w tych warunkach, gdy codziennie śmierć zaglądała w oczy. Przyjaźń i miłość, uczucia całkiem nie współgrające z wojenną pożogą, bronią, hukiem dział i terkotem karabinów. Ale przecież pośród ognia i gruzów były też czas na momenty, jakie w normalnych warunkach nie są niczym nadzwyczajnym - spotkanie z przyjaciółmi, spacer z kimś wyjątkowym czy też słuchanie muzyki. Takie chwile były wyjątkowe i rzadkie, pozwalały na moment zapomnieć o tym, co czeka na zewnątrz ...

Ruiny Warszawy, barykady, kanały, pomiędzy nimi powstańcy walczący o każdy metr, sanitariuszki niosące pomoc pod obstrzałem. Takie obrazy utkwiły w pamięci niejednemu z nas, do tego dokumentalne filmy, ukazujące prawdziwą panoramę kilkudziesięciu dni Powstania Warszawskiego. Jednak dla kolejnych pokoleń jest to, co coraz bardziej odległa historia. Jak więc przybliżyć ją następnym generacjom? "Galop `44" to opowieść, w jakiej autorka zderzyła ze sobą przeszłość z teraźniejszością. Bohaterami są młodzi ludzie - ci z tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku i ich rówieśnicy siedemdziesiąt lat później. Jednych i drugich wydaje dzielić się wszystko, a przede wszystkim ona - wojna. Ci pierwsi są jej świadkiem i uczestnikiem, drudzy uczą się o niej na lekcjach, ale co by było gdyby spotkali się w ... Powstaniu? Książka Moniki Kowaleczko-Szumowskiej to nie fantastyczna opowiastka, a doskonały przykład dla innych połączenia faktów z fabularną wersją zdarzeń. Losy fikcyjnych postaci splatają się z losami prawdziwych ludzi i przebiegiem autentycznych wydarzeń, w efekcie czytelnik otrzymuje fabułę w jakiej to, co mogłoby wydawać się nudnym wykładem okazuje się niezapomnianą lekcją, nie pełną powagi, lecz żywej historii. "Galop `44" to nie jedynie lektura dla młodszych czytelników, ale dla każdego, a podróż w czasie jest możliwa także przy pomocy książki. Monika Kowaleczko-Szumowska pokazała, iż za tym co nazywamy historią stoją konkretni ludzie, chociaż czasem anonimowi, którzy odczuwają emocje, kochają, cierpią, ale są i szczęśliwi.




                Za możliwość przeczytania książki 
     dziękuję wyd. Egmont