wtorek, 11 grudnia 2018

Diablero, demony i spółka


„Diablero”
F.G. Haghenbeck

Świat wokół ma wiele tajemnic, jedne w końcu zostają ujawnione, inne pozostają nimi do samego końca. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, co tak naprawdę dzieje się wokół nich, zadowalają się tym, co wydaje się bezpieczne i przede wszystkim uznawane za normalne, nawet jeśli czasem może przeczyć wydarzeniom rozgrywającym się przed oczami. Nieliczni zdają sobie sprawę z prawdziwego oblicza rzeczywistości, w której egzystujemy, dalekiego od sielanki zwanej szarą codziennością, za to znacznie bliskiej tej rodem z opowieści z mieszkańcami nieba i piekła w roli głównej ….

Demony, diabły, anioły oraz reszta towarzystwa spod znaku nieśmiertelnych i nadprzyrodzonych nie jest niczym dziwnym dla Elvisa Infante oraz jemu podobnych. Ludzie nawet nie wiedzą co dzieje się w sąsiedztwie, dopiero gdy dotyka to ich bądź bliskie im osoby zaczynają dostrzegać to, co mieli cały czas przed oczami. Diablero nie narzekają na takie postrzeganie rzeczywistości, dzięki temu mogą wykonywać swoją pracę bez zbytnich strat w nieświadomym społeczeństwie. Infante jest jednym z najlepszych nie tylko w Los Angeles, jego doświadczenie jest doskonale znane, klientów mu nie brakuje, nadprzyrodzonej „zwierzyny” także. Zapotrzebowanie na nią jest ogromne, konkurencja także nie śpi, lecz od czego wypróbowani towarzysze? Czasem duchowa pomoc w osobie księdza bywa transakcją wiązaną, zwłaszcza kiedy kaznodzieja nie jest zwyczajnym duszpasterzem i więcej ma z powierzchowności hollywoodzkiego amanta niż skromnego mnicha, ale przecież stolica Hollywood zobowiązuje. Ten duet jest nad wyraz efektywny i dobrze znany w pewnych kręgach, ich zwierzchnicy mają konkretne wymagania, bo dobro i zło są umowne, zwłaszcza kiedy drugie co i rusz daje o sobie znać, a pierwsze dawno przestało być niewinne. Czy uda się przechytrzyć demony i całe to pobratymcze grono tak by wszyscy zainteresowani byli zadowoleni, no i wyjść z tej awantury w jednym kawałku? Na to pytanie odpowiedź padnie gdy do klatki trafi odpowiedni „gość” …

Witajcie w Los Angeles, mieście anielskim tylko z nazwy, za to o diabolicznym charakterze, najlepszym przewodnikiem po nim jest Elvis Infante, diablero z powołania i przekonania. Połączenie ostrego humoru, horroru i wybuchowej sensacji, tylko tyle lub aż tyle, zmieścił w swojej książce F.G.  Haghenbeck, a to naprawdę jedynie decorum dla opowieści, w której nie brak demonów, aniołów, potępionych dusz oraz różnorodnych paktów tak ludzkich jaki tych o całkiem odmiennej charakterze. Lektura „Diablero” przypomina oglądanie filmu akcji z bohaterami o więcej niż szemranej konduicie, biorącymi udział w wydarzeniach, jakich nie powstydziłby się żaden autor bądź autorka z gatunku horroru. W historii tej czerń nie jest wyblakła, natomiast biel dawno straciło swój blask, za to czerwień jest więcej niż barwą – ma metaliczny zapach krwi i dźwięk kropel gdy rozbryzgują się na wszystkich możliwych powierzchniach. „Diablero” nie ma grzecznych bohaterów, dziarsko walczących ze złem w imię dobra, tym razem są to ludzie, będący na „ty” z demonami, a prawdziwa twarz aniołów stróżów jest im aż za dobrze znana i daleka jest od zwyczajowych portretów. Jacy więc są? Skuteczni, bezczelni, jednocześnie pozbawieni złudzeń co do świata w jakim żyją, ale z drugiej strony wychodzą w miarę obronną ręką z kolejnych tarapatów. Szybko pojawia się wrażenie, że kolejne wątki to kadry przypominające jednocześnie całkowicie odmienne „Od zmierzchu do świtu” oraz „Egzorcystę”.  Teraźniejszość i przeszłość przeplatają się, tak samo jak i narracja – z perspektywy kilku postaci, co dodatkowo wprowadza dodatkowy element zaskoczenia oraz niepokoju.







Za możliwość przeczytania książki
 dziękuję 
wyd. Rebis