czwartek, 25 marca 2021

Tam gdzie koniec jest i początek

„Rozkwit magii”

Nora Roberts

 

Wszystko ma swój początek i koniec. To pierwsze czasem ginie w niepamięci, pomroce dziejów, natomiast to drugie bywa wyczekiwane i jednocześnie wymaga czasem niecodziennej odwagi oraz siły. Ktoś jeszcze jest potrzebny – człowiek, który rzuci na szalę swoje życie, ale i porwie za sobą tłumy. Czy ma szansę na wygraną? To już zależy nie tylko od niego, ale jedynie on daje nadzieję, że zwycięstwo jest możliwe.

 

Jedyna nie jest już jedynie zapowiedzią, ale walczącą wojowniczką o rzeczywistość, w której nie ma miejsca na zabijanie, torturowanie i ciągłą wojnę w imię fanatyzmu. Fallon Swift widziała już za dużo przemocy i zła, ale to tylko wycinek jej misji i przeznaczenia. Bunt przeciwko światu w jakim przyszło jej egzystować ma więcej niż w genach, na długo przed tym nim przyszła na świat droga, którą podąża została wyznaczona, lecz kierunek oraz tego, co czeka u kresu wcale nie są pewne. Nadchodzi czas na finałową rozgrywkę, w jakiej okaże się czy młoda kobieta z ludźmi, podzielającymi te same wartości co na, będzie w stanie przywrócić równowagę, jakiej zbyt wielu nie chce . Bezprawie, strach i ból rozpanoszyły się, mają ogromną siłę, ale pragnienie wolności jest równie potężne. To, co złe zostało zbudzone i zniszczyło znany porządek, lecz nie wszędzie – pozostał on w sercach i umysłach niektórych. Czy Jedyna będzie w stanie zwyciężyć moce, które odebrały tak dużo tak wielu?

 

Prawie trzy lata temu przeczytałam pierwszy tom trylogii Nory Roberts „Kroniki Tej Jedynej”, wciągną mnie od razu i jak to bywa z książkami tej pisarki oraz mną skończyło się „na jeszcze jednym rozdziale” czyli zarwaniu nocy. Potem była druga część i skutek czytania był wiadomy, a wczoraj dorwałam się do ostatniej. Grzecznie poczekałam do powrotu do domu, tym razem zestaw maseczka plus czapka, zjeżdżająca na oczy, oraz piesza wędrówka z pracy, zniechęciła lekko do czytania podczas drogi (winne temu co nieco były co najmniej dwa potknięcia). Jednak popołudnie należało do nas czyli mnie i „Rozkwitu magii”. Długie oczekiwanie okazało się tego warte, finał jest równie dobry jak to, co go poprzedza i przynosi z sobą niesamowity czas spędzony z lekturą. Postapokaliptyczna wizja świata nabrała nowych barw i to nie tylko za sprawą rozwoju wydarzeń fabularnych, ale i obecnej rzeczywistości. Autorska pandemiczna wizja ewoluowała i pokazywała do czego nie tylko prowadzi ogólnoświatowa tragedia, ale odkrywała prawdziwe oblicza ludzi, schowane do tej pory, mniej lub bardziej umiejętnie, pod maskami. Nora Roberts po mistrzowsku połączyła fantastykę z legendami i celnymi obserwacjami natury człowieka, pierwsze znalazło odbicie w klimacie, tle oraz w połączenie z drugim i mitami w sylwetkach bohaterów. Celtyckie bóstwa, scenariusz ogólnoświatowej epidemii oraz ludzie, z ich wadami i zaletami, okazały się dobrą podstawą scenariusza, ale liczy się jak go rozbudowano. Na pewno nie brak rozmachu, ale także swoistej kameralności, grozy oraz pewnej dawki sielankowości, zła i dobra, pewności i wątpliwości, zresztą całość ma w sobie wiele kontrastów, co jeszcze podkreśla wyrazistość historii. Można by powiedzieć, że zakończenie będzie przewidywalne, lecz szczegóły i tak zwane wykonanie leżą u podstaw tego, iż zakończenie jest zgodne z oczekiwaniami, ale też intrygujące.  „Rozkwit magii” to nie jedynie koniec rozpisany na rozdziały, ale fascynująca kontynuacja opowieści, domykanie wątków bez pośpiechu, za to tak, by mogły wybrzmieć i dopełnić całość.