Mogę pokazać wikinga na wielbłądzie
Na początku sierpnia, nakładem Wydawnictwa Erica,
ukazała się powieść "Kowal słów" Łukasza Malinowskiego, historyka i
specjalisty od średniowiecznej Skandynawii. Bohater książki, Ainar Skald, znany
jest już czytelnikom z wydanego w 2013 roku "Karmiciela kruków",
lektury obowiązkowej dla wielbicieli wikińskich historii. Z autorem powieści o
bezczelnym poecie i rębajle rozmawiamy między innymi o genezie miłości do
Północy, zderzeniu kultur i ciężkim losie polskich humanistów.
Joanna Wasilewska: Z
wykształcenia jesteś historykiem, w 2010 roku obroniłeś doktorat na UJ. Jak to
się stało, że wybrałeś właśnie historię?
Łukasz Malinowski: Od dziecka
byłem po prostu ciekawy świata. Interesowało mnie wszystko, co jest inne, obce,
niecodzienne. Pasjonowały mnie opowieści – i te fikcyjne, i te z dziejów
minionych. W ogólniaku te zainteresowania skupiły się wokół historii, choć i
inne nauki mnie pociągały: zwłaszcza filologie, archeologia i filozofia. Z
młodzieńczej pasji wyrosło więc moje zainteresowanie studiami historycznymi,
które wówczas wydawały mi się najciekawsze.
JW: Dlaczego wikingowie?
Jest we
mnie jakaś fascynacja dzikością, pierwotną, surową kulturą Północy. Inna
mentalność, tajemnicza mitologia, bohaterskość rządząca wikińskim kodeksem
etycznym. Wszystko to rozbudziło moją
ciekawość. Nie znaczy to wcale, że inne epoki, czy kraje nie są dla mnie
interesujące. Po prostu w danej chwili zajmuję się wikingami i nie jest
wykluczone, że za jakiś czas zajmę się czymś innym.
JW: Bohaterem Twoich książek
jest czarujący Ainar Skald, osobnik wzbudzający szczery entuzjazm czytelników
płci obojga i nie dam głowy, czy bardziej nie kochają go panie... Skąd go
wytrzasnąłeś? Obudziłeś się pewnej nocy, rażony gromem natchnienia?
ŁM: Wiele słyszałem o gromie
natchnienia, ale jeszcze we mnie nie uderzył. Natchnienie to stan złożony,
który można osiągnąć poprzez stałe dokarmianie umysłu wiedzą lub nowymi
bodźcami. Tak przynajmniej było ze mną. Ainar Skald dojrzewał we mnie przez
kilka lat, ponieważ odnosił się do historycznych skaldów i herosów, jakim
poświęciłem swój doktorat.
JW: No właśnie, od doktoratu do
beletrystyki wiedzie ścieżka raczej kręta. Jak to się stało, że zamieniłeś
naukowe opracowanie na powieść przygodową?
ŁM: Pisząc pracę naukową,
studiując strukturę islandzkich sag i zagłębiając się we wczesnośredniowieczną
mentalność, zapragnąłem napisać coś lżejszego, rzecz która będzie miała szansę
dotrzeć do szerokiego grona odbiorców, a nie tylko do garstki specjalistów.
Postać Ainara oparłem więc na bohaterach skandynawskich sag, takich jak Egil
Skallagrimsson, Grettir Asmundarson, Örvar Odd czy Viga-Glum. Oczywiście Ainar
został przeze mnie uwspółcześniony, tak by był atrakcyjny dla współczesnego
czytelnika, bo nie mogłem przecież kierować swojej opowieści do
trzynastowiecznych Europejczyków.
JW: Ainara nazwałam
"czarującym" nieco ironicznie. Daleko mu do typowych fantastycznych
herosów, bezgrzesznych obrońców moralności.
ŁM: Może i daleko, ale postać tą
kreowałem tak, by była bohaterem tyle tylko że nie wedle dzisiejszych prawideł,
ale wczesnośredniowiecznej mentalności. Gdy dokładniej przyjrzymy się światu
opisanemu w moim cyklu, to okaże się, że Ainar w tych realiach rzeczywiście
jest herosem, który tylko niekiedy „grzeszy” i skręca w kierunku łotrostwa.
JW: Większość autorów
fantastycznych debiutuje krótkimi formami, choćby i na łamach portali
internetowych. Nie masz za sobą takich doświadczeń, prawda?
ŁM: Rzeczywiście. Karmiciel
kruków to mój literacki debiut. W ogóle bardzo późno zacząłem pisać. Pierwsze
literackie wprawki miałem na studiach magisterskich, później zajmowałem się
głównie nauką i dopiero po zrobieniu doktoratu zacząłem poważniej myśleć o
beletrystyce. Miało to swoje dobre i złe strony. Brakowało mi doświadczenia
pisarskiego, za to bardzo dobrze wiedziałem co i jak chcę pisać. Podciągnąłem się więc z rzemiosła (tutaj
pomocne okazały się przygody z dziennikarstwem i publicystyką popularnonaukowa) i od razu udało mi się zainteresować wydawcę
książką. Wcześniej tylko bardzo okazjonalnie próbowałem sprzedać opowiadanie do
prasy drukowanej, ale już na przykład nigdy nie wysłałem niczego do portali
internetowych.
JW: Trudno było się przebić?
ŁM: Wysłałem pierwszego Skalda do kilku wydawnictw. Niektóre okazały
zainteresowanie, ale też nie ma się co oszukiwać: o debiutanta nikt się w
Polsce nie zabija. Dlatego gdy Erica położyła na stole konkretną ofertę, to się
na nich zdecydowałem, zamiast czekać na ostateczną decyzję innych.
JW: Redaktorem Twoich książek
jest Artur Szrejter, również pisarz, autor wielu opowiadań i książek
popularnonaukowych o mitologii germańskiej. Obyło się bez walk o terytorium?
ŁM: To wielkie szczęście
współpracować z redaktorem, który nie tylko doskonale zna się na swoim fachu,
ale jeszcze jest dobrze zaznajomiony z tematyką moich książek. Artur bardzo mi
pomaga, zwłaszcza w tym, że ciągle mnie temperuje i punktuje miejsca, w których
bywam niezrozumiały dla czytelnika słabo orientującego się w skandynawskich klimatach.
Innymi słowy dba, by moje powieści były bardziej dostępne dla ludzi i gani mnie
za zbyt zawansowane odniesienia historyczno - kulturowe.
JW: Wielu czytelników zaskoczył
panteon bóstw Ainara. Przeciętny czytelnik spodziewa się spotkać w książce o
wikingach Thora i Lokiego <sic!>, a tu obco brzmiące nazwy... Co skłoniło
Cię do odrzucenia dobrze utrwalonych imion-symboli?
ŁM: Moje podejście do tematyki
nordyckich wierzeń wynikało z dwóch rzeczy. Po pierwsze było usprawiedliwione
historycznie, bo w rzeczywistości nie istniał jeden wikiński system wierzeń i
spójny panteon ówczesnych bóstw. We wczesnośredniowiecznej Skandynawii
wykształcił się natomiast szereg systemów, różnie od siebie zależnych, które
powiązane były z poszczególnymi rodami i regionami. I tak mieszkańcy danego
fiordu mogli oddawać cześć innym bogom, niż ludzie z sąsiedniej doliny. A
przecież jeśli mówimy o świecie wikingów, to musimy zdawać sobie sprawę, że
dotyczył on 300 lat historii i wielu krajów takich jak Norwegia, Szwecja, Dania,
Islandia, Grenlandia, Anglia, Irlandia czy Ruś. Wszędzie występowały różnice
lokalne i jeszcze dodatkowo zmiany wynikające ze zderzeń kulturowych. Sami
Skandynawowie bawili się w XIII i XIV wieku pogańskimi mitami i w sagach
pokazywali zmienne oblicza starych bogów, ukrywając ich pod różnymi imionami.
Po drugie zaś, stawiając na mało znane oblicze pogańskich wierzeń, chciałem by
świat Ainara Skalda stał się oryginalny. Pragnąłem znaleźć sposób, by odróżnić
się od całej rzeczy pisarzy zajmujących się wikingami. W ten sposób wkroczyłem
też na drogę fantasy, bo o ile w sferze materialnej czy mentalnej starałem się
zachować wierność historii, to w kwestii wierzeń i ludzkich wyobrażeń mocniej popuściłem
wodzy fantazji.
JW: Wiem, ze niektórym
czytelnikom pierwszego tomu nie podobały się fragmenty przedstawiające religię
chrześcijańską (a właściwie mnichów, żeby dokładniej rzecz ująć) w niezbyt
korzystnym świetle. Spodziewałeś się tego, że Ainar okaże się kontrowersyjny?
ŁM: Pisząc prozę historyczną
odnoszę się do mentalności i wierzeń ludzi z opisywanego okresu czasu. W
przypadku Skalda do X wieku. Zdarza mi się więc
pisać o rzeczach trudnych, może i nieco kontrowersyjnych z dzisiejszego punktu
widzenia. W ogóle bardzo fascynuje mnie religia i dziwię się, że pisarze
fantastyczni tak rzadko po nią sięgają. To przecież nieodłączny element
cywilizacji człowieka i lwia część światowej kultury dotyczy właśnie religii.
Tym bardziej, gdy pisze się o X wieku, nie sposób odseparować się od ówczesnego
systemu wierzeń, bo ten o wiele mocniej niż dziś był częścią życia codziennego
i kształtował ludzką mentalność.
JW: W drugim tomie rzeczy
potencjalnie obrazoburczych jakby mniej...
ŁM: Nigdy nie chciałem jednak, by Skald stał
się cyklem o tematyce religijnej, jak chociażby seria Piekary. Karmiciel kruków był książką o namiętnościach oraz o
zderzeniu pogańskiego „światopoglądu” z chrześcijańską moralnością. W Kowalu słów koncentruję się już na innych rzeczach, choć
religia wciąż jest ważna dla moich bohaterów. Najnowsza powieść jest o
szaleństwie i jego zmiennych obliczach, a to tylko pośrednio wiąże się z
religią.
JW: Pierwszy Skald rozgrywał się na Północy, w drugim tomie Ainar
zapuszcza się w nowe dla siebie tereny. Jeden z nowych bohaterów ma na imię
Alosza - nie brzmi to wybitnie nordycko...
ŁM: Powieści o wikingach jest
dużo, a niemal wszystkie rozgrywają się na Północy Europy. Ciężko tam znaleźć
jakąś wolną „literacką działkę”, którą można by było zaorać piórem. Na
szczęście wikingowie wyprawiali się w najdalsze zakątki znanego ówcześnie świata,
dając mi szeroką swobodę w wyborze akcji dla moich powieści. Takie podejście
jest trudne i rzadko wykorzystywane przez twórców; trzeba się bowiem zagłębić
nie tylko w kulturę Skandynawii, ale i ludzi, którzy żyli na opisywanym
obszarze. Ja jednak zawsze lubiłem zderzenia kulturowe i wydawało mi się
ciekawym pomysłem, by opisać średniowieczne, niezwykle zróżnicowane
społeczeństwa oczami skandynawskiego bohatera. Dlatego Ainar zjawia się w
Norwegii, na Islandii, w Irlandii, na wschodzie Rusi, a w dalszej kolejności w
Bizancjum i być może w Afryce Północnej. W moich książkach można natomiast
odnaleźć (dotychczas) elementy kultury związane ze Skandynawami, Irlandczykami,
Anglikami, Słowianami, Ugrofinami, Pieczyngami, Hazarami, tureckimi Oguzami,
Burdasami, Bułgarami Nadwołżańskimi, Arabami, Persami i Afrykanami z imperium
Wagadou. Dzięki takiemu podejściu mogę na przykład pokazać wikinga jadącego na
wielbłądzie.
JW: Elementy fantastyczne z
drugim tomie to zarazem elementy folklorystyczne? Bo rozumiem, że chłopek
roztropek na misiu i człowiek z sokołem nie są dziećmi zgrzewki Harnasia...
ŁM: Pisząc o wschodzie Europy
sięgnąłem po ruski folklor, po tradycję związaną z bylinami. To właśnie w tym
klimacie został opisany Wesoły Ilja, czyli chłopiec z niedźwiedziem. Jego
postać nawiązuje również do średniowiecznych kuglarzy, którzy tresurą zwierząt
zabawiali gawiedź. Udawane „zapasy z niedźwiedziem” lub „taniec z
niedźwiedziem” to popularne rozrywki średniowiecza. Ten wątek może się wydawać
trochę zbyt lekki i bajkowy, w porównaniu do okrucieństw świata
przedstawionego, ale zapewniam że i ten popularny ruski motyw został przeze
mnie zreinterpretowany i wraz z upływem stron, staje się coraz bardziej mroczny
i krwawy. Z kolei Haukrhedin, w którego głowie mieszka człowiek i jastrząb, to
już bezpośrednie odwołanie do skandynawskich wierzeń o zmiennokształtnych
hamramirach.
JW: Nieważne, czy w starciu z
mnichami, czy przy absencji mnichów, konno, czy na wielbłądzie, Ainar wciąż
pozostaje Skaldem i nie stroni od prezentowania swojej twórczości. Dużo czasu
zajmuje Ci pisanie wikińskiej poezji?
ŁM: Konstruowanie skaldycznych
strof jest trudne, zwłaszcza w języku polskim. Wikińska poezja opierała się
głównie na rytmie, tworzonym przez aliterację, czyli powtarzanie tych samych liter
w sylabach akcentowanych. Istniało kilka miar wierszowych, które dokładnie
określały, jak ten rytm miał wyglądać (na przykład wers pierwszy i drugi miał
być połączony wspólną aliteracją, a trzeci tworzyć osobną aliterację).
Najpopularniejszym środkiem stylistycznym był natomiast kenning, czyli
poetyckie omówienie. Bardzo wysilano się więc, by nie nazywać rzeczy po imieniu
i na przykład zamiast „statek” mówili „morski ogier”, a zamiast „wojownik” - „drzewo
z mieczem”.
JW: Jesteś dość częstym bywalcem
konwentów, na których pojawiasz sie z różnymi prelekcjami. Czujesz się silnie
związany z polskim fandomem?
ŁM: Czuję się związany z
fantastyką, jako szeroko pojętym nurtem kulturowym. Do środowiska
fantastycznego czuję sympatię, ale nie jestem z nim silnie związany, bo słabo
je znam. Na konwenty zacząłem jeździć dopiero w 2013 roku, w związku z debiutem Karmiciela kruków. Od najmłodszych lat mojego życia, byłem
natomiast związany z fantastyką jako czytelnik i widz.
JW: Premiera Kowala słów miała w trakcie Festiwalu Słowian i Wikingów w
Wolinie. Jesteś członkiem jakiejś grupy rekonstrukcyjnej?
ŁM: Środowisko rekonstruktorów
historycznych darzę od dawna ogromną sympatią, choć nigdy nie byłem jego
częścią. Wszystko przez to, że wychowałem się w małej miejscowości, gdzie nie
było żadnej wikińskiej drużyny rekonstrukcyjnej, a kiedy po ślubie
przeprowadziłem się do Krakowa, nie miałem już czasu na zagłębianiu się w
kolejne hobby. Wśród rekonstruktorów mam jednak wielu przyjaciół.
JW: I czytelników?
ŁM: Właśnie w trakcie ostatniego
festiwalu w Wolinie, podeszła do mnie sympatyczna pani z informacją, że
organizuje gry RPG osadzone w świecie Skalda. Było to
dla mnie zaskakujące i bardzo miłe.
JW: Oprócz książek, piszesz
również artykuły do kilku periodyków, ale, wiadomo, z pisania w Polsce wyżyć
trudno. Planujesz dalszą karierę naukową?
ŁM: Jak na razie wszystko jest u
mnie w stanie przejściowym. Staram się uprawiać historię na każdy możliwy
sposób i łączyć pracę naukową z pisarstwem. Obecnie nie jestem jednak związany
z żadnym uniwersytetem, choć ciągle mam nadzieję, że się to zmieni. Fakty są
jednak takie, że w Polsce nikt nie ceni młodych humanistów, a władze
najchętniej wymiotłyby ich za granice naszego państwa. Pisarze, filozofowie,
historycy i filologowie są przecież temu społeczeństwu niepotrzebni. U nas
liczą się tylko kasa i nowe technologie.
JW: Istnieje więc realne ryzyko,
że pewnego dnia rzucisz Skalda z całym
wikińskim dobrodziejstwem inwentarza, by zrobić kurs operatora wózka widłowego
albo zgłębiać tajniki obróbki skrawaniem?
ŁM: Dla mnie brzmi to bardziej
skomplikowanie, niż pisanie książek. Ale kto wie? Jeśli nie zdołam
zainteresować swoją twórczością czytelników (na razie jestem dobrej myśli,
nawet wywiady chcą ze mną robić), to będzie trzeba zwijać interes i się
przekwalifikować. Ale porzućmy już może to czarnowidztwo. Ja ciągle mam
nadzieję, że będzie dobrze.
JW: Nie ma wywiadu z pisarzem
bez pytania o to, co czyta i ogląda, miejmy więc to już za sobą...
ŁM: Czytam rzeczy różne. Jako
historyk przetrawiłem całą masę książek naukowych, ale nigdy też nie stroniłem
od beletrystyki. Zaczytuję się w fantastyce, klasyce literatury i powieściach
historycznych. Znam tylu znakomitych autorów, że nie sposób byłoby mi wybrać
ulubionego. Pewnie byłby to ktoś z grona: Neil Gaiman, Neal Stephenson, China
Mieville, George Martin, J. R. R. Tolkien, Andrzej Sapkowski. Lubię też książki
Michaele Chabona, Charlesa Bukowskiego i Cormaca McCarthy’ego. Cenię również
polskich autorów fantastycznych, na czele z Łukaszem Orbitowskim, Jarosławem
Grzędowiczem i Robertem Wegnerem. Z filmami jest podobnie. Nie umiem wybrać.
Zgodnie z tezą, że apoteozujemy swoją młodość, pewnie wybrałbym coś z
ulubionych filmów z lat szkolnych: Obcy. Ósmy Pasażer
Nostromo, Poszukiwacze Zaginionej Arki, Łowca Androidów, Czas Apokalipsy,
Zagubiona Autostrada, Mechaniczna Pomarańcza, wszystkie filmy braci
Coen. Wspomnę jeszcze o znakomitym hiszpańskim filmie Sekret jej
oczu, który na długo utkwił mi w pamięci i z pewnością należy do
grona ulubionych. Obecnie sięgam też po amerykańskie seriale, zwłaszcza te
historyczne i dramatyczne.
JW: Drugi tom Kowala słów ukaże się jesienią, ale to nie koniec przygód
Ainara, prawda? Poza tym masz w planach nie tylko beletrystykę.
ŁM: Książką niebeletrystyczną
będzie wydanie mojego doktoratu Heros i łotr. Pogański
wojownik w kulturze średniowiecznej Islandii które również ukaże się
jesienią. Poza tym piszę już kolejną
powieść o Ainarze Skaldzie z akcją osadzoną w Bizancjum i na Wyspach Greckich.
Będzie to opowieść o piratach, kibolach i dworskich intrygach.
JW: O kibolach?
ŁM: Bizantyjczycy z
Konstantynopola byli rozkochani w wyścigach konnych zaprzęgów rozgrywanych w
Hipodromie, a najzagorzalsi kibice organizowali się w demy. Było ich cztery
(Czerwoni, Błękitni, Zieleni, Biali), a większość badaczy przyrównuje je
właśnie do dzisiejszych grup kibicowskich. Zdarzało im się demolować miasto czy
stać na czele powstań miejskiej biedoty, ale zazwyczaj sami organizowali zawody
(każdy dem wystawiał swoje zaprzęgi, akrobatów, tancerzy itp.) i mieli własną
„policję”, która pilnowała porządku w niektórych dzielnicach Konstantynopola.
JW: Pozostaje mi tylko
podziękować za rozmowę i życzyć samych sukcesów.