poniedziałek, 21 marca 2011

Zaginiony skarb

"Trzecie dno"

Od kilku lat niesłabnącą popularnością u twórców i literackich i filmowych cieszą się historie, gdzie głównym wątkiem jest poszukiwanie mniej lub bardziej mitycznego skarbu. Raz są to próby udane, raz są kalką swoich poprzedników. Czy kolejna historia spod znaku poszukiwaczy zaginionego symbolu wiary czy też historycznego ma łatwiej przy swej premierze czy trudniej? Odbiorcy skuszą się pod wpływem wcześniejszych doświadczeń, a może będą znudzeni kolejnym pomysłem? To zależy od każdego z osobna. W końcu sięganie do historii lub mitów ma swą tradycję jeszcze w starożytności, druga sprawa to zalew podobnych sobie opowieści, jaki ostatnio wysyp można zaobserwować. Jednak najlepiej ocenić samemu, nie kierując się uprzedzeniami lub skrótem z okładki książki.
"Trzecie dno" na pierwszy rzut oka mogłoby być jednym z wielu sobie podobnych powieści, gdzie tajemniczy przedmiot jest poszukiwany i przez tych z jasnej strony mocy i tych z jej ciemniejszej części. Jednak wyróżnia się pod wieloma względami i to od początku do końca. Zaczyna się tak jak mistrz Hitchcock radził czyli od trzęsienia ziemi - w tym przypadku bolszewickiej rewolucji, a potem napięcie nie maleje - może po trosze z ciekawości co będzie dalej, a po trosze z powodu, że chciałoby się wiedzieć co tak naprawdę będzie szukane. Autor umieścił właściwą akcję w latach siedemdziesiątych XX w., a prolog w burzliwych latach dwudziestych, gdy tworzył się Związek Radziecki. Nie Europa Zachodnia, Afryka czy Stany Zjednoczone tylko Polska i Azerbejdżan to scena wydarzeń - szczególnie ten drugi obszar dosyć egzotyczny, ale jeszcze nie eksploatowany w tym gatunku literatury. Pomysł ciekawy i sprawdzający się, bo nazwa na pewno obiła się nieraz pewnie o uszy, lecz na tyle mało, że wciąga swoją egzotyką. Tym razem tajemniczym skarbem nie jest symbol chrześcijański, ale muzułmański - też powiew świeżości. Do tego zamiast CIA czy MI5 jest KGB - jeżeli napiszę, iż to ta ciemna moc raczej nie zdziwię nikogo, chociaż kto wie ... Czas na jaśniejszych bohaterów: Marka Solorza i jego żonę, profesora o tatarskich korzeniach i pewną azerską doktorantkę z jej powiązaniami rodzinno/kulturowo/religijnymi. Jednak każda postać z książki nie do końca jest tym kim wydaje się na początku, czasem można się domyślić ich roli, a czasem nie wychodzi ona z ukrycia do końca. Do tego romans polsko-azerski i jeden krajowy, a w tle wszechobecny wywiad i jego knowania.
Pomysł na książkę może nie najnowszy, ale miejsce akcji i główny wątek odświeżają  ideę przewodnią, a do tego niepewność czy to co wydaje się prawdą jest nią czy skrywa kolejny sekret, wzmacniają zaciekawienie jak rozwinie intrygę autor. Czas spędzony na czytaniu na pewno nie jest stracony. Jest relaksem, który może nawet spowoduje, że czytelnik zainteresuje się odległym Azerbejdżanem i jego jakże ciekawą historią.


Książka została przekazana od serwisu nakanapie.pl

piątek, 18 marca 2011

Kanadyjska niespodzianka

"Pod gwiazdami Smoka"

Z czym kojarzy się Kanada? Z syropem klonowym, dwujęzycznością, europejską atmosferą tak różną od amerykańskiej kultury, Vanquever i Toronto, ale z jednym jakoś nie mam skojarzeń ze zbrodnią i sławnym śledczym. A jednak historie wykreowane przez Maureen Jennings nie odbiegają niczym od kryminałów Agathy Christie czy Arthura Conan Doyle`a. Słowa na wyrost? Nie! Autorka zdobyła już uznanie czytelników na całym świecie, teraz czas również na Polskę. To tyle tytułem wstępu, dalej jest jeszcze bardziej interesująco. Doskonałe rozeznanie w tle historycznym, oddające ducha epoki, dodaje tylko smaku lekturze. Każdy element pasuje do snutej opowieści, tak, że łatwo napływają przed oczy obrazy, czy będące tożsame z zamysłem autorki? To już raczej subiektywna ocena. Intryga kryminalna doskonale wykorzystuje realia końca XIXw., osadzona jest wśród problemów, które były na porządku dziennym ówczesnych czasów i jednocześnie stanowiły tajemnicę poliszynela. Więc co z tym wątkiem kryminalnym? Jest obecny od pierwszej do ostatniej strony. W końcu motywy zbrodni aż tak bardzo nie zmieniają się pomimo upływu lat - chciwość, chęć ukrycia prawdy, sekrety, zawsze wzbudzają silne emocje. Jeżeli do tego dodać obawę przed utratą dobrej opinii, źródła morderstwa już tryskają z pełną mocą. Zbrodnicza intryga zahacza i o wyższe klasy społeczne i o niższe, nikt nie jest tu bez winy, ma ona te same korzenie gdy dotyczy ludzi bogatych i ustosunkowanych jak i tych z nizin społecznych. Śmierć jednej kobiety odsłania sekrety starannie chronione przez inne panie, które chciały je ukryć przed otoczeniem. Śledztwo powoli pnie się w górę drabiny społecznej by zaraz gwałtownie opaść, ujawniając i skrywane tajemnicy rodziny sędziego jak i śpiewaczki kabaretowej. Kto zabił? To już należy odkryć samemu, chociaż odpowiedź nie jest jednoznaczna. Nie można zapomnieć też o doskonale przedstawionych realiach końca XIXw., gdzie już można ujrzeć zapowiedź zmian społeczno-kulturowych, ale nadal wszechobecne są surowe zasady moralne królowej Wiktorii. Bohaterowie są jak najbardziej wiarygodni, ich charaktery i postępowanie jest dopasowane do czasów, w których toczy się akcja książki. Wszystkie elementy układają się w doskonały kryminał z interesującymi postaciami, doskonale osadzony w Toronto na przełomie wieków, w którym to inteligencja detektywa gra pierwsze skrzypce.

Książka udostępniona przez wydawnictwo Wydawnictwo Oficynka

wtorek, 15 marca 2011

Nowy stosik



Poprzednie stosiki zmniejszają się, ale pojawił się nowy z książkami z prezentu urodzinowego, tymi do recenzji i wygraną :)

Przyszłość bez katharsis

"Katharsis Futurum"

Quo vadis Unio Europejska a może quo vadis człowieku? Co nas czeka za lat kilkadziesiąt? Oaza szczęśliwości dla swych mieszkańców czy totalitarny ustroj, gdzie oderwane od życia dyrektywy wprowadzają tylko chaos i zamęt? "Katharsis Futurum" nie ukazuje optymistycznej przyszłości zjednoczonej Europy, a raczej taką spod znaku gdzie trup ściele się gęsto, a prawo jest tylko na papierze. Chociaż z drugiej strony unifikacja i zjednoczenie powiodło się, tylko czy taką wizję mieli unijni "ojcowie"? Z takiej sytuacji wynika właśnie wątek sensacyjny powieści - by przestępstwo  mogło być ścigane musi zostać zgłoszone policji. Brak zgłoszenia to brak śledztwa i wszystko zgodne z prawem, jednak czy sprawiedliwe? W końcu kto powiedział, że prawo jest słuszne? Przynajmniej brak obłudy albo jest już ona posunięta do granic możliwości. Jednak ustawodawstwo to jest tylko punktem wyjścia historii kryminalnej, chociaż Polska z przyszłości dużo nie odbiega od swojskiej atmosfery teraźniejszości i przeszłości - dużo krzyku, mało efektu, a prowizorek najwięcej. Przejdźmy jednak do samej opowieści, gdzie atmosfera niezadowolenia z wymiaru sprawiedliwości też wydaje się znajoma, semantyką są tylko jej źródła. Widoczna jest bezradność ofiar i śmiałość sprawców, którym fory daje samo prawo. W końcu to ofiara musi zgłosić, że popełniono przestępstwo na niej, nawet gdy jej się zmarło w jego wyniku. "CRH" tylko trzy litery albo aż trzy litery, to one decydują czy winny poniesie karę i czy policja w ogóle podejmie śledztwo. W końcu ktoś musi powiadomić stróżów prawa, że robota czeka na nich, nic nie przychodzi bez wysiłku. Wizja futurystycznego świata przedstawia się mało przyjaźnie, przynajmniej na polskiej ziemi - chamstwo, złośliwość, brak perspektyw, wszystko to i o wiele więcej wyolbrzymione, a może tylko obnażone? Z czego się więc "oczyszczać" i kto powinien to zrobić? Obywatel czyli jednostka, ogół czyli społeczeństwo, a może jakaś określona jego cząstka, system to państwo czy zjednoczona Europa? Może wystarczy zacząć od siebie samego, swojego życia, pracy, łatwiej powiedzieć niż wykonać, zawsze stanie coś na przeszkodzie ... Katharsis w jakiej formie? Najprostszej - życia zgodnie z własnym sumieniem czy krucjaty wobec otoczenia ... Tylko po co uwalniać się od tego co nas rani lub ograniczać, a jeśli wystarczy dotrzeć do źródeł cierpienia i zlikwidować je w zarodku? Kolejne pytanie i wiele możliwych odpowiedzi, niekończący się labirynt z nieskończoną ilością wyjść, właściwych lub nie. A pośród tego bohater, który nie jest ani ostatnim sprawiedliwym ani nie zamierza dalej kroczyć utartą drogą życiową, mniej lub bardziej uczciwą.
Oczyszczenie w "Katharsis futurum" to chęć rozpoczęcia nowego życia, tyle że po trupach w w przenośni jak i najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu. Eliminacji podlegają wszyscy Ci, którzy przez lata krępowali i upokarzali, tylko czy jest to obiektywna prawda czy subiektywne odczucie? To już zależy od perspektywy, z której dokonuje się oceny.
Autor ukazuje może nie apokaliptyczny obraz przyszłości i nas samych, ale bardziej szkic jaki wynika z różnych debat na temat dokąd zmierza nasz świat. Optymizmu raczej nie ma co się doszukiwać, a może właśnie takie pokazanie tego co prawdopodobnie wydarzy się, ale wcale nie musi, jest bardziej realne od przedstawiania oazy szczęśliwości? Warto sięgnąć po ten tytuł także i dlatego by się przekonać jak można śnić o zbrodni doskonałej, punkt po punkcie realizować plan,by się przekonać, że jednak nie wszystko można przewidzieć z góry. Jedna uwaga dla tych co wrażliwszych na przekleństwa, a raczej wulgaryzmy, ścielą się o wiele gęściej niż trup. Jednak gdy "ominąć" owe podkreślniki beznadziejnej sytuacji historia warta zainteresowania i chwili zamyślenia nad tym co będzie ...
Książka udostępniona przez wydawnictwo Novae Res

niedziela, 13 marca 2011

Odnaleziony rękopis

"Rękopis odnaleziony w Saragossie"
Pierwsze słowa, które nasuwają mi się po lekturze "Rękopisu znalezionego w Saragossie" to cudze chwalicie swego nie znacie. Tytuł książki szybciej kojarzy się z filmem Jerzego Hasa pod tym samym tytułem z niezapomnianym Zbyszkiem Cybulskim niż dziełem Jana Potockiego. Jednak tak jak ekranizacja weszła już do klasyki polskiej filmoteki, tak samo jest jest z jej literackim pierwowzorem. Co jest takiego w "Rękopisie ...", że zasługuje na peany? Awanturnicza historia spod znaku płaszcza i szpady przewyższająca "Trzech muszkieterów" A. Dumasa i inne opowieści umiejscowione w tej epoce. Są w tej powieści historie pojedynków w honorowych sprawach i dzieje rozbójników o złotym sercu. A wszystko to w otoczce nadnaturalnej atmosfery, w której rzeczywistość przeplata się ze światem z sennych mar. Duchy i upiory tworzą rodzaj gotyckiej powieści, gdzie są one na równi z bohaterami realnymi. Nie jest to zbiór bajek, a raczej gawęd 1001 i jednej nocy, rozwijających swoje wątki w miarę czytania. Każda opowieść jest związana z poprzednią i jednocześnie nawiązuje do niej kolejna. Chociaż powieść nie jest jednorodna, bo składa się z wielu opowiadań, nie są one przypadkowym zbiorem spiętym jednym tytułem. To melanż przygody, legend, mitycznych bohaterów, honorowych pojedynków. Z każdą kolejną stroną wciąga czytelnika świat wykreowany kilka stuleci temu, ale nic nie tracący na swej aktualności. Dlaczego? Ponieważ odwołują się do ponadczasowych zasad takich jak honor, rycerskość, zwycięstwa dobra nad złem. By jednak nie zabrzmiało to zbyt górnolotnie nie można nie wspomnieć o przygodowym klimacie, wciągającym czytelnika w lekturę, uczuciu zaciekawienia czym zostaniemy zaskoczeni na kolejnych stronach i nieoczekiwanym zwrotom akcji. Bohaterami są rozbójnicy, pustelnik, magowie, piękne kobiety, widma, honorowy kawaler i damy. W tle kabała i magia. A więc to co czym cechowały się XVIII w. powieści i co nadal jest atrakcyjne dla czytelników. To wszystko zawiera się w pięknej twardej obwolucie ze złotą czcionką w tytule - nie ocenia się książki po okładce, ale w tym przypadku jest do doskonały dodatek do jej zawartości.
Tajemnicze przygody, piękne acz zwodnicze kobiety, honorowi kawalerowie, złoczyńcy o złotych sercach - to wszystko i o wiele więcej można znaleźć czytając "Rękopis znaleziony w Saragossie". Pomimo "wiekowości" lektura ta nie "trąci myszką", zachował się jej urok i czar.

Książka udostępniona przez wydawnictwo Zielona Sowa

czwartek, 10 marca 2011

Stosik

Dzięki wspaniałym przyjaciółkom trzy górne książki trafiły do mnie w prezencie urodzinowym, który będzie jeszcze uzupełniony. A dolne tomy to nagroda w konkursie i własne zakupy

niedziela, 6 marca 2011

Życie nie-życie

 "REBEKA"

Kobieta, samotna, ale nie sama. Ma rodzinę, męża i dziecko, jednak ludzie, którzy powinni być jej najbliżsi, nie są. Pragnie ich miłości, ale jednocześnie sama nie umie pokochać nikogo. Chociaż kiedyś kochała, a może wspomnienie tego uczucia jest tylko wygodną wymówką dla jej niezadowolenia ze swojej egzystencji? W końcu cień miłości sprzed lat towarzysz jej ciągle, wszystko co dzieje się w jej życiu jest związane z mężczyzną sprzed lat. Może tak wygodniej iść przez życie, kiedy nic nie może się równać czy na plus czy na minus z tym co było, a jedyne wyjście to porównania do tego co było i nie wróci. Kobieta jednocześnie oskarża siebie i broni, to co było największym szczęściem w jej życiu jest też jej najgorszym doświadczeniem. Nie jest to rozpatrywanie jednego wydarzenia z różnych stron tylko ciągłe powracanie do niego i w zależności od samopoczucia oskarżanie przeszłości lub jej gloryfikowanie. Jej teraźniejszość mogłaby być nawet szczęśliwa, gdyby nie to co czuła i myśli, że czuje nadal - to jest dla niej bardziej realne niż życie, które prowadzi. Czy rozmowy z samą sobą dają jej ukojenie? Nie, to tylko wzmaga tęsknotę za tym co było i ból z tego co obecnie jest. Przeszłość wciąż jest przywoływana, obojętnie czy szczęśliwa czy nie, tak samo rani. To w ucieczce przed nią wyszła za mąż, jednak nie można uciec przed samym sobą. Nikt nie może dać szczęścia drugiej osobie jeżeli sam nie umie go poczuć. Jednak niektórzy wolą do końca żyć w kłamstwie, oszukiwać samych siebie niż rozliczyć się z tym co było i w końcu iść naprzód. Bo tak właściwie całym światem bohaterki są wspomnienia. Czy jest ona niespełniona życiowo? Czy jej marzenia o wielkiej miłości mogą się ziścić? Gdzieś pomiędzy litanią skarg, oskarżeń, usprawiedliwień przemykają chwile zadowolenia, więc nie do końca kobieta zaprzepaściła swoje szanse na spełniony byt. A wielkie uczucie? Może było w przeszłości, może jest niedostrzeżone obok niej albo dopiero przed nią - jednak sama buduje wokół siebie mur odgradzający ją od niego, bo w końcu nie umie otworzyć się na coś nowego. Takich ludzi spotykamy nie tylko na prowincji, chyba, że mamy na myśli prowincję życiową i nie są to jedynie kobiety. Lektura "Rebeki" może dać impuls do zastanowienia się nad tym czy doceniamy to co osiągnęliśmy, co jest dla nas ważne i czy czasem nie pozwalamy na to by naszym życiem kierowało coś co dawno powinno odejść.
Książka udostępniona przez wydawnictwo Novae Res

piątek, 4 marca 2011

Upadek, klęska czy zmiany?


     Dziecięce psoty - niewinność pomimo winy jest cechą tego okresu - w otoczeniu rodem z XIX w., ale w końcu przecież właśnie w tej epoce jest osadzony film na motywach powieści Tomasza Manna "Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny". Można porównywać film do dzieła pisanego i odwrotnie, jednak w tym przypadku to dwa odrębne utwory, których konfrontowanie nie tyle jest trudne, co mija się z celem. Bo dlaczego wytykać, że w powieści drukowanej autor przedstawił dany fragment tak, a na ekranie zostało to zobrazowane inaczej. Najlepiej jest potraktować film i książkę jako osobne byty lub nawzajem uzupełniające się. Oczywiście mogą podnieść się głosy o wyższości powieści Manna nad ekranizacją, ale wtedy znaczyłoby to, że z góry zakładamy, iż będziemy oglądać film z zamiarem punktowania na minus scenariusza, gry aktorskiej i scenografii, a może odwrotnie? Film ma inne środki przekazu niż książka, przy słowach pisanych dopowiadamy sobie w myślach miny, gesty no i twarze bohaterów, a gdy jesteśmy widzami dostajemy gotową wizję kogoś innego - nie zawsze zgodną z naszą. 
     Jednak czas wracać do filmu, to on jest dzisiaj w centrum uwagi. Tymczasem okazuje, że nie sposób nie zestawiać go z przeczytanymi słowami,  ale nie po to by oceniać. Wraz z kolejnymi kadrami nasuwają się też porównania do "Sagi rodu Forsythe`ów" i "Rodziny Połanieckich". Ten sam lub podobny okres, czas wielkich przemian, rewolucji przemysłowej, gdzie nowe powoli wypiera stare, czy to w technice czy w obyczajach i społeczeństwie. Gdzieś rodzi się podejrzenie, iż zmiany nastąpią w kolejnych kadrach. Buddenbrookowie to kwintesencja tego co było najlepsze lub miało za takie uchodzić w epoce, która powoli przemija, a może to wrażenie jest wpływem drugiej części tytułu - "Dzieje upadku rodziny"? Jednak ujęcie za ujęciem, tak jak strona za stroną, historia biegnie dalej. Widzimy konflikt pomiędzy sercem a rozumem, tym czego otoczenie oczekuje po kimś, a tym czego się pragnie. Chwile gdy bohaterowie mogą pokazać swoją prawdziwą twarz, nieskrępowaną pętami konwenansów, są przeplatane odbiciem jak w krzywym zwierciadle – towarzystwa, dla którego gra pozorów jest już codziennością i tylko ona się liczy. Uczucie, iż nadchodzą zmiany staje się coraz silniejsze i narasta ciekawość jak zostaną ukazane. Dalej nie udaje mi się oddzielić książki od filmu, ciągle pierwowzór jest gdzieś w tle. Na ekranie bardziej uwidoczniona jest więź z Toni z ojcem, która jakoś mniej do mnie docierała w książce, a może to celowy zabieg scenarzysty? Jednak jedna zasada, zapamiętana z drukowanych stron, zostaje wspaniale oddana  - obowiązek względem rodziny, tradycja nad szczęściem osobistym. Sfilmowane sceny doskonale oddają tę atmosferę i późniejszy wybór - jednostka jest tylko jedną z wielu, które następują po sobie, tworząc wartość jaką jest familia Buddenbrook. Tu też odczuwam różnicę wobec tego co przeczytałam, ale takie przedstawienie ciągłości rodzinnej nie jest gorsze, jest po prostu inne. W książce to dziadkowie byli tą sumą przeszłych pokoleń. Jednak bunt, wobec tego co było dobre kiedyś, jest podkreślony. Chęć pójścia nową drogą, a nie utartą ścieżkę i rezygnacja z marzeń także. Zdmuchiwane ziarnka piasku obrazowo to ujmują. Te same pragnienia są oddawane przez ujęcia z odbieraniem statecznemu jegomościowi ciastka, które w ukryciu próbuje zjeść. Jednak nigdy nie jest mu dane go dokończyć, bo zjawia się żona i kończy odruch własnej woli. Lecz tuż obok jest osoba, która spróbowała zakazanej drogi i kpi sobie z nakazów i zakazów. Powoli widzimy, że i kurczowe trzymanie się przeszłości i rzucanie się, na przekór wszystkiemu, w całkiem nowe obszary nie jest odpowiednim rozwiązaniem. A do tego historyczne tło zmian, nie zważających na zasady Buddenbrooków i im podobnych, które wprowadzają zamieszanie w dotąd uporządkowanym świecie. Posady świata, jaki był znany od pokoleń, zaczynają się chwiać. Jedni są tym zdziwieni, inni tego nie rozumieją, i ci szczególnie mają przekonanie, że to tylko chwilowe szaleństwo. Ale utarta ścieżka staje się pułapką, to co w przeszłości dawało sukces teraz rodzi klęskę. Honor i zasady przestają się liczyć, a może były źle pojmowane i dlatego wydały takie owoce? To co kiedyś było podziwiane jest teraz wyśmiewane przez tych, którzy kroczą tą samą ścieżką, tylko los jeszcze uśmiecha się do nich. Wyjściem jest przekazanie obowiązków kolejnemu spadkobiercy, koniec pewnej epoki staje się jeszcze bardziej widoczny. Jednak raz wprawione w ruch koło jest już nie do zatrzymania, czy to upadek czy tylko nieuchronne zmiany? Będą na lepsze czy na gorsze? Więzy rodzinne, stanowiące siłę Buddenbrooków, rozmywają się, zostają już tylko pozory, a źle pojęta duma uwidacznia nadchodzącą klęskę. Wiele scen ma ją w tle, lecz dla mnie jest nią ta gdy pracownik przemawia nad kołyską kolejnego dziedzica słowami, które przypominają o dawnej świetności i jednocześnie są pijackim bełkotem zwiastującym przyszłość.
     Szczegółowe opisy Tomasza Manna zostały zastąpione pełnymi alegorii obrazami. Jednym z nich jest scena powrotu nad morze, gdzie kiedyś był wrak kutra. Dawał on schronienie podczas burzy, po latach zostało z niego tylko parę desek,  one świadczą, że kiedyś w ogóle istniał. Podobnie rzecz ma się z rodziną Buddenbrooków - teraz to ona jest jak rozbity statek, jej kres będzie taki sam. A także ta, gdy zostaje przekreślony szkic drzewa genealogicznego ręką najmłodszego pokolenia - symboliczny koniec. Upadek rodziny Buddenbrooków. Takich scen rodzajowych jest wiele, każdy może dostrzec inne. Analogicznie, jak w tekście książki, widz zauważa różne powiązania, jednak ktoś inny widzi zupełnie coś odmiennego. U Tomasza Manna mamy słowa, w filmie są obrazy.
     Czy film jest wiernym odzwierciedleniem tekstu? Nie, ale nie taka jego rola. Są różne opinie w tym temacie, jednak w tym konkretnym przypadku myślę, że ekranizacja uzupełnia słowa, a różnice wychodzą tylko na dobre filmowemu przedstawieniu. Każdy może sam sobie wyrobić opinię, czytając  powieść i oglądając film - kolejność jest indywidualnym wyborem.
       Tak jak książka ma swojego autora- Tomasza Manna, tak i film ma swoich twórców, tych którzy są widoczni – czyli aktorów, i tych stojących w cieniu – a więc reżysera, scenarzystę, kompozytora muzyki i wielu jeszcze  innych, współtworzących to co widzimy na ekranie. Role nestorów rodu Buddenrooków powierzono Iris Berben i  Arminowi Mueller-Stahl. Młodsze pokolenie tej rodziny to Jessica Schwarz jako Toni, August Diehl przedstawia Christiana, a Markowi Washke powierzono odegranie pierworodnego - Hannego Buddenbrooka, Lea Bosco jest jego filmową żoną Gerdą . Reżyserem ekranizacji oraz jednym ze scenarzystów jest Heinrich Breloer, drugim twórcą scenariuszajest Horst Königstein. Strona muzyczna należy do Hansa-Petera  Ströera.



Książka została przekazana od serwisu nakanapie.pl

http://nakanapie.pl/forum/film/1386/recenzja-do-filmu-buddenbrookowie#t1299259016Recenzja nakanapie.pl

czwartek, 3 marca 2011

Gdy czas zejść ze sceny ...

"Hamlet w stanie spoczynku. Rzecz o Skolimowie"

     Bohaterowie sztuk teatralnych bądź filmów nie starzeją się, jednych i drugich mamy w pamięci w kwiecie wieku, a nawet gdy tworząc swoje kreacje aktorskie już promienieli dojrzałością i tak czas dla nich się zatrzymał - w naszej pamięci, ale nie w rzeczywistości. Oni też się starzeją, tak jak i my. By ich aktorskie emploi mogło świecić pełnym blaskiem, gdzieś w tle pracują na to ludzie, równie oddani sztuce sceniczno-filmowej, o których nie myślimy czyli scenarzyści, reżyserzy, montażyści, kostiumolodzy i wielu, jeszcze mnie znanych. Jednak czy opromienieni sławą czy pozostający w cieniu, dla jednych i drugich nadchodzi moment gdy kurtyna sceniczna opada lub ekran kinowy gaśnie. Wtedy niektórzy przybywają do Skolimowa, gdzie zaczyna się ich życie poza rampą teatralną i kadrem filmowym, ale w otoczeniu podobnych im ludzi, gdzie nadal mogą żyć czasem minionym w teraźniejszości.
      Magiczny świat, którzy tworzyli przez lata nadal jest w naszych myślach gdy słyszymy o Skolimowie, ich blask opromienia i to miejsce. Zaczynając książkę "Hamlet w stanie spoczynku. Rzecz o Skolimowie" miałam właśnie taki obraz przed oczyma, do tego gdzieś jeszcze kołatały się strzępki informacji o zbiórkach pieniędzy, ale to oni - aktorzy, znani z filmów i z teatru są w centrum zainteresowania. Skolimów to jednak coś więcej, to także unikatowa idea, której pomysłodawcy umieli ją urzeczywystnić, a następne pokolenia utrzymać przy życiu. Lektura książki ukazuje cienie i blaski starości. Każdy okres w życiu człowieka ma swoje zalety i wady, inaczej widzą ten moment młodsi, inaczej równolatkowie. Jednak jedno jest pewne na początku przyciąga nas do tego tytułu magia, a może zwykła ciekawość, podobna do tej, która powoduje, że czytamy magazyny plotkarskie, oglądamy programy o gwiazdach. Ale szybko okazuje, że ta książka to coś więcej niż tylko historia o aktorach na emeryturze. Tak, gwiazdy sceny, ekranu, tańca mają w niej swoje miejsce, ale na równi z nimi przedstawiona jest też historia ludzi cienia - kostiumologów, suflerów, inspicjentów oraz samego Skolimowa, miejsca gdzie życiową przystań znaleźli związani ze sztuką, a czasem osoby z całkiem innych kręgów. Obalane są mity, pokazywana prawda, która wcześniej jakoś umykała w innych opisach tego miejsca i ich mieszkańców. Niektórzy bohaterowie są mi mało znani, niektórych nie pamiętam w ogóle, lecz teraz mam okazję by ich poznać, nie w blasku sławy i chwały, ale gdy już o nich się słuch zaginął. Może to daleko wysunięty wniosek, ale sceniczno-filmowi weterani i Skolimów to dla mnie pewien synonim, może za duże uproszczenie, ale skojarzenie było i utrwaliło się tylko. "Hamlet w stanie spoczynku (...)" wykracza daleko poza li i tylko obszar aktorski i jego otoczenia, to również zapis dziejów polskiej kultury i jej losów, na tle zmian politycznych-pokoleniowych. Książka ta ukazuje również kulisy, które są raczej niedostępne dla widza, i nawet gdy gwiazda odchodzi ze sceny, nadal one jej towarzyszą, a dom w Skolimowie jest jednocześnie dla nich i kulisami i sceną i równorzędnym bohaterem sztuki.
      Gabriel Michalik stworzył jednocześnie biografię niezwykłego miejsca i pamiętnik o ludziach sceny, tych z pierwszego i drugiego planu, bez wzniosłych słów, za to z dużym zrozumieniem środowiska, o którym pisze. Sielanki nie ma, tak jak Skolimów nie jest oazą spokojnej starości rodem jak z reklamowego filmu, lecz wciągającym portretem ludzi, dla których teatr i film był i jest centrum życia, chociaż nie zawsze blask sławy był ich udziałem. Obraz tym prawdziwszy, bo ukazujący zalety, wady, słabostki gwiazd i niedocenianych wyrobników sztuki teatralno-filmowej. Po latach hołdem dla samej idei skolimowskiego domu aktora, jego pomysłodawców oraz przeszłych, obecnych i przyszłych mieszkańców jest właśnie lektura "Hamleta w stanie spoczynku".

Książka udostępniona przez wydawnictwo Wydawnictwo ISKRY

wtorek, 1 marca 2011

Każdy ma stosik, mam i ja ;)

   Mój stosik na najbliższe dni, a w drodze kilka kolejnych :)

Oblicza miłości

"Zła miłość"
    „Zła miłość”. Dlaczego zła? Z jakiego powodu ma być zła? Co złego może się kryć w
miłości? Ona jest zła czy ci, którzy ją czują, a może Ci, do których jest skierowana są źli? Jest zła czy toksyczna? Wiele pytań, a ich źródłem jest tytuł opowiadania, teraz czas na jego zawartość. Pierwsza strona, druga strona, a gdzie tytułowa zła miłość? Nie widzę jej. Jednak czy miłość rozpoznaje się dzięki oczom? Czy one mówią nam o uczuciach? A gdzie w tym serce, jaka jest jego rola? Co jest istotą miłości - to co widzimy czy to co czujemy? Przecież wzrok nieraz ulega złudzeniu, czasem widzimy to co chcemy zobaczyć lub to chcą inni byśmy ujrzeli. Tyle liter złożyli już w słowa ludzie piszący o miłości, jej barwach, o tym czy jest dobra czy nie, jaki ma smak i zapach. Każdy ma jej osobistą definicję, podobną i różną jednocześnie od innych. Więc dlaczego, czytając o niej, nie umiemy jej rozpoznać? Bo kierujemy się tym co widzimy, nie sięgamy głębiej. Jednak gdy wraz z główną bohaterką zaczniemy podążać za nią będziemy zauważać coś więcej niż tylko serię sytuacji, pozornie nic nie mających z miłością i jej złą stroną wspólnego. Mała dziewczynka, nic nie wiedząca o życiu, chociaż sama opisująca siebie, że jest nad wiek rozwinięta, może być uosobieniem każdego z nas. Przecież lata życia wcale nie świadczą o wiedzy. Z czasem zapominamy, iż "patrząc" sercem widzi się coś więcej niż tylko "okładkę", sięga się głębiej, ale najczęściej za to skupiamy się tylko na powierzchowności.
     Autor powoli wprowadza czytelnika w istotę tego co jest prawdziwą miłością. Stawia
główną bohaterkę przed różnymi sytuacjami, wydającymi się oderwanymi od tematu uczuć.  Ma ona przewodnika, kilkuletniego chłopca, początkowo nie zauważa tego co chce jej  przekazać. Skupia się na tym co ma przed oczyma i nie szuka niczego więcej. Jednak powoli zaczyna dostrzegać coś więcej niż powierzchowność, kieruje wzrok dalej i głębiej. Dociera do niej to co jest ukryte przed oczyma, ale tylko dzięki wskazówkom innych. Sama nie umie dostrzec nic poza ładną otoczką, nie widzi wnętrza. Z czasem zaczyna rozumieć kim tak naprawdę jest jej towarzysz i jaka jest jego rola. Dzięki nim czytelnik ma też szansę poznać czym jest tytułowa "zła miłość". Wykorzystywaniem tego co czują do nas inni, ogrzewaniem się blaskiem uwielbienia, czy brakiem jej wzajemności? Na pewno wszystkim tym, lecz również niezrozumieniem, iż jest chorobą, która zaraża nie tylko jej ofiary, ale i nosiciela. "Zła miłość" to nie tylko uczucie do innych, ale i do samego siebie. Odmawiając odwzajemnienia uczucia ranimy także i siebie, bo nic co jednostronne nie jest tak naprawdę prawdziwe. Co więc jest miłością? To co widzimy czy to co jest we wnętrzu? Wzrok może mylić, uważać miraż za rzeczywistość, ale serce nie kieruje się tym co piękne powierzchownie, wchodzi głębiej, tam gdzie oczy już nie docierają. Wtedy można zobaczyć czym jest prawdziwa miłość i czym jest ta tytułowa zła – raniąca, nieodwzajemniona, do niewłaściwej osoby, nierozpoznana. Miłość przybiera różne postacie, jednak jest tylko jedna ta właściwa, gdy spotykają się dwie połówki. Problem tylko w tym by ją rozpoznać, bo gdy nie pamiętamy o niej przeradza się w "złą". Największym wrogiem prawdziwej miłości jest zapomnienie czym naprawdę jest. Dlaczego nie pamiętamy o niej? Bo boimy się, że nas zrani, odwracamy się od niej, ale nadal pragniemy jej. Bierzemy ją od innych, jednak w zamian nie dajemy nic. Czasem z góry ktoś uprzedza, że nie umie kochać, lecz nie przeszkadza mu to w odbieraniu uczucia od drugiej strony. Wtedy rodzi się grzech, który nie może być usprawiedliwiony obawą przed zranieniem.
     O czym jest „Zła miłość”? O miłości – na pewno, lecz nie takiej jaka przychodzi nam  na myśl, gdy o niej słyszymy. To opowieść o poszukiwaniu jej prawdziwej twarzy, takiej  jakiej powinna być, jej realny obraz jest ukazany na przykładzie uczucia negatywnego. Bo  żeby zrozumieć czym jest trzeba też wiedzieć jakie są jej złe oblicza. Tak łatwo rzuca się  słowa o miłości, bez zastanowienie się czym ona jest dla innych, czym powinna być dla nas. Z czasem możemy oddalić się od jej prawdziwego obrazu, zapomnieć czym powinna być i stać się pustą skorupą, z wnętrza której nie będziemy umieli się wydostać


Książka została przekazana od serwisu nakanapie.pl

Recenzja nakanapie.pl

niedziela, 27 lutego 2011

sobota, 26 lutego 2011

Konkursowa niespodzianka

Uwielbiam czytać, pisać też mi się zdarza, czasem nawet z dobrym skutkiem. Portal nakanapie.pl zadał pytanie, a ja coś naskrobałam ;)
Uciekam przed oprawcami ... czyli moja sytuacja jest niezbyt ciekawa i przewaga raczej nie po mojej stronie, a do tego jeszcze liczba próbujących mnie złapać jest mnoga - to już kolejne ostrzeżenie by przedsięwziąć ostrzejsze środki ochrony swojej osoby. Jedyna dostępna droga to świat iluzji i fantazji, moich, ścigających czy reszty? To, że uciekam nie znaczy w końcu, iż mam być ofiarą - na to się nie zgadzam !! A więc kierunek: rzeczywistość iluzjo-fantastyczna, czyli labirynt bibliotecznych ścieżek z moich marzeń. Biblioteka, która jest moją jedyną drogą ucieczki, ma wielopoziomowe półki, z drabinkami, które pozwalają z wysokości sprawdzić gdzie aktualnie są oprawcy - chociaż teraz to raczej już tylko zagubione jednostki. Więc role przynajmniej trochę uległy zmianie. Już nie jestem sama, mam sojuszników - regały z książkami i same dzieła, a prześladowcy jakby skarłowacieli i stracili na szybkości. Czas na to by urządzić im ścieżkę zdrowia pośród słowa drukowanego. W świat bibliotecznej fantazji wpadłam przy literaturze science-fiction, spokojnie przycupnęłam na wysokości gdzieś przy literce L jak Lem, w końcu czasem bywam dobrą gospodynią, czyli przepuszczam mych dręczycieli przodem, to oni są tu gośćmi. Lawirując pomiędzy zgromadzonymi woluminami pokazuje się im gdzieś w okolicy literatury faktu, przecież na tym polega zabawa by gonić króliczka, a nie złapać go ;) Znowu myślą, że już mnie mają, teraz podążają w rejon spod znaku wiersza, trochę zagubieni kręcą się wkoło, zatem czas dać im wskazówkę. Malutkie zamieszanie powstaje w dziale sensacji, oni wybierają ścieżkę do krwawych horrorów, ja do literatury kobiecej, przecież i mnie i im należy się trochę odpoczynku. Znów daję o sobie znać, ale niedoszli oprawcy mają dosyć mnie i mojej iluzji, tyle czasu pomiędzy książkami nie spędzili nigdy, wycofują się. I tak ze ściganej stałam się ścigającym, a gnębiciele poczuli trochę kultury słowa pisanego. Jaki z tego morał? Nie zaczepiać osób spokojnie czytających książki, wychodzących z bibliotek, idących z torbą książek, bo mole książkowe są groźne ;)

http://nakanapie.pl/konkursy/smiertelna-fantazja

czwartek, 24 lutego 2011

 "Goj patrzy na Żyda. 
Dzieje braterstwa i nienawiści od Abrahama do współczesności"

Nie jest łatwo napisać książkę o narodzie żydowskim, ponieważ będzie ona oceniana nie tylko od strony literackiej, ale także historyczno-kulturowej oraz społecznej, a na pewno przez pryzmat prześladowań. Wiele słów przelano na papier w tym temacie, były one wzniosłe, rzeczowe, czasem zacietrzewione, a zdarzały - i niestety zdarzają się nadal - pełne nienawiści.  Jednak można także w całkiem innym tonie pokazać historię Żydów - z perspektywy goja, bez patetyzmu i próby schlebiania jakiejkolwiek stronie. Nie są to suche fakty z historycznych źródeł czy też kompilacja wiedzy dziejowej. Wydaje się,że doskonale znamy historię narodu żydowskiego, mamy ugruntowana opinię, że nasze społeczeństwo było tolerancyjne wobec Żydów, jednak czy aby na pewno? Czy było ostoją normalności w tyglu europejskich antysemickich wystąpień na przestrzeni wieków? Trudno powiedzieć czy takie postrzeganie naszej wspólnych dziejów jest tylko wygodnym stereotypem czy też prawdziwym obrazem. W czasie lat szkolnych, na lekcjach historii, uczymy się o wielu narodach, jednak nie licząc okresu II wojny światowej, informacje o narodzie żydowskim są skąpe. Książka "Goj patrzy na Żyda" pozwala na poznanie tego co wielu z nas wydaje się dobrze znane starego testamentu i późniejszych dziejów naszego kręgu kulturowego. Nawet na znane biblijne przypowieści zaczyna się patrzeć z innej perspektywy, dotychczasowa wiedza uzupełniana jest nieznanymi dotąd faktami. Nie są to jednak tylko suche wykłady, raczej żywe słowa, które w ciekawy sposób przekazują to było pomijane przez nas lub innych. To co się działo u zarania tworzenia się narodu żydowskiego autor, by ułatwić zobaczenie podobieństw, porównuje do znanej nam historii innych europejskich nacji, a nawet współczesnej literatury. W ogóle dużo jest porównań do historii starożytnej Europy i jej potomnych. Połączenie subiektywnych myśli ze źródłami historycznymi sprawia, że słowa się wręcz "połyka". Nie jest to forma pisanego teledysku, ale raczej dowcipnego i pełnego autoironii moderowania faktów historycznych i żydowskiej i gojowskiej. Strona za stroną zauważamy podobieństwa pomiędzy narodami, które zdawałyby się różnić prawie wszystkim, wspólne korzenie powinny zbliżać - tylko dlaczego oddalają? Autor obala wiele mitów, przesądów i stereotypów, które nie mają pokrycia w historii lub wynikły z niezrozumienia religii  i jej wpływu na życie społeczeństwa żydowskiego. Książka nie jest tuba propagandową, nie ma głośnego oburzenia nad niesprawiedliwym postrzeganiem obcej nam kultury, jest za to rzeczowe wyjaśnienie rożnic i ich genezy, jednak bez tonu mentorskiego. Mylnym jest także wrażenie lekkości czytanych słów - bo takimi nie są, niosą całkiem poważne tezy i pytania, a antytezy i odpowiedzi skłaniają do chwil, krótszych lub dłuższych, zastanowienia nad tym co mamy przed oczyma. Po prostu całkiem inny styl narracji pozwala na przyswajanie podanej treści nie w typie wykładowca-uczeń, a raczej gawędziarz i słuchacze. Książka "Goj patrzy na Żyda" nie jest wykładem raczej opowieścią, gdzie umiejętnie przeplatają się fakty, daty i wyjaśnianie niejasności, które czasem nam się nasuwają. Trzeba naprawdę dysponować ogromną wiedzą, ale i fascynować się konkretnym zagadnieniem by odbiorcy nie przytłoczyć informacjami. W tym przypadku nie ma cienia ciężaru gatunkowego, chociaż trzeba się skupić na czytanym tekście. Historyczne bądź mityczne postacie nabierają realnych kształtów, stają się bardziej dostępni, a co za tym idzie ich postępowanie jest też zrozumialsze. Może na początku dziwić swobodny ton wypowiedzi, jednak w miarę zagłębiania się w lekturę, taki ton zaczyna być jak najbardziej właściwy. Co daje lektura książki prof. Kuncewicza? Wiedzę o narodzie żydowskim, jego kulturze i historii - z całą pewnością. Tezę, że pomimo różnic mamy podobne korzenie, a historia "ich" i "nas" nie jest aż tak odmienna, jak się czasem wydaje. Daje też pewność, że można mówić ciekawie na tematy, które dla laików lub przeciętnego człowieka wydają się trudne. Pozwalają też inaczej spojrzeć na dzieje Żydów, niż tylko przez pryzmat narosłych przez wieki stereotypów lub walki z nimi. W końcu nie jest to tylko historia jednego narodu,a raczej szersze spojrzenie na część wspólnego dziedzictwa, które ukształtowało i nadal kształtuje społeczeństwa, niezależnie od ich religii, poglądów politycznych czy też spadku historycznych doświadczeń. Książka "Goj patrzy na Żyda" jest pełną inteligentną gawędą, przy której czas płynie szybko i do której będzie się wracać latami. A poznana historia świetnie oddaje drugą część tytułu "Dzieje braterstwa i nienawiści od Abrahama po współczesność", bo wiele w niej podobieństw i pokazane są też źródła niechęci, które po części wynikają z niewiedzy, a po części poczucia się "lepszym" kosztem innych.

Książka udostępniona przez wydawnictwo Wydawnictwo ISKRY

Czasem słońce, czasem deszcz, a czasem wygrana w konkursie

Słońca jak na lekarstwo, mrozu i śniegu mam powyżej uszu, a nawet wyżej, każde wyjście poza drzwi wyjściowe to godziny opatulania się ciuchami, szalami, itd, itp, jednak pośród tego wszystkiego Uśmiech Losu czyli konkurs "czego najbardziej nie lubisz w ksiązkach i dlaczego?" na blogu http://konkursy-ksiazkowe.blog.pl/

A to moja wypowiedź:
"Czego nie lubię w książkach? Może zacznijmy od okładek, a raczej ich tylnej części, gdzie umieszcza się wprowadzenie do danego tytułu - czasem potrafi zniechęcić, dlatego wolę gdy go nie ma. Wolę zaskoczenie niż przekonywanie mnie, że książka jest świetna, a potem w trakcie czytania szukać tej doskonałości i przekonać się, że istnieje ona tylko w zapowiedzi. Jednak to może bardziej uzależnione jest od wydawców, a nie autorów, niemniej nie lubię tylnego słowa wstępnego. Co jeszcze czasem podnosi moje ciśnienie? Długie opisy "okoliczności przyrody" - tak miejskiej, wiejskiej jak i modowej, które nie wnoszą nic ani do akcji ani do tła historii, po prostu mam wrażenie, że są po to by książka nie była zbyt cienka lub na siłę mają "uatrakcyjnić" bohaterów, by byli jak najbardziej wiarygodni - co daje skutek odwrotny, w postaci szybkiego przewracana kartek. Podobnie jest z osadzaniem głównych postaci w miejscach, których autor nie zna, wtedy podejrzliwym okiem czeka się na kolejną wpadkę, no i autentyczność gdzieś znika. Czasem twórca pomimo "wpadek" wychodzi obronną ręką z opresji, bo wbrew wszystkiemu jego pomysł jest na tyle ciekawy, że kryje inne niedociągnięcia, jednak czasami ..."

poniedziałek, 21 lutego 2011

"Efemeryda"

 Przeczytane i polecane :)

 "Efemeryda"

Spokojne, przewidywalne życie, praca, która jest spełnieniem dziecięcych marzeń - to codzienność Artura Gałeckiego, pilota samolotów pasażerskich. Kolejny powrót do domu po długim locie przynosi jednak nagły atak niczym nieuzasadnionego lęku, obezwładniającego i niosącego ze sobą poczucie zagrożenia. Od tego momentu macki strachu już na stałe oplatają głównego bohatera, a dziwne wydarzenia mające miejsce w jego mieszkaniu rodzą atmosferę grozy. Czy to co się dzieje jest rzeczywiste czy tylko wynikiem zmęczenia i przepracowania? Może jest tylko złudą lub zemstą byłej dziewczyny? Tylko dlaczego powraca w tym momencie historia sprzed lat, którą też okrywa cień tajemnicy? Czy przeszłość z teraźniejszością łączą się ze sobą? Elementem wspólnym jest Gałecki, który po chwili oddechu zaczyna znów czuć lęk tym razem przed skutkami swoich myśli, nabierających realnych a czasem nawet morderczych kształtów. Chwila oddechu, strach zalewający bohatera pozostał gdzie za nim, jednak czy to  jest prawda czy tylko pobożne życzenie? Ciekawość narasta, wciągając czytelnika w świat podejrzeń, nic już nie jest tym czym było. Ziarno niepewności zostało zasiane ... Teraz w każdym momencie czai się niepewność podszyta przekonaniem, że zło, które ma się pojawić to kwestia czasu, raczej bliższego niż dalszego. A może to coś niewiadomego co nas przeraża zawsze było w nas i czekało na moment by pokazać swoje oblicze, a raz ujrzane już nigdy nie zejdzie do podziemia. Czasem gdzieś odzywa się w nas głos, ostrzegający nas przed kolejnym krokiem, chociaż wszyscy inni przekonują nas, że nie mamy racji. Może w takich momentach nieświadomie dostrzegamy zagrożenie, niewidoczne dla innych, wyczuwalne jednak dla tych, którzy mają zdolność wyczucia nadejścia zła zanim ono zaatakuje. Jest też inne wyjaśnienie, może zło się czekało na człowieka, który umiałby nadać mu kształt w realnym świecie. Czaiło się gdzieś między ludźmi, czekało na swoją ofiarę i jednocześnie wyzwoliciela, kogoś kto nada mu realny kształt. Gdy już stanie się rzeczywistym bytem zostaje dostrzeżony przez resztę, ale wtedy jest już za późno by je pokonać. Gdzie jest źródło zła? Czy ma jakiś początek? Czy jest wynikiem czynów człowieka, jego karą za winy, a może jest zawsze obecne w życiu ludzkim i tylko czeka na chwilę słabości by zmienić człowieka potwora. W jednej chwili bohater przestaje odczuwać lęk, nie ogarnia go strach, bo to czego się bał wydarzyło się, ale czy naprawdę cała jego historia miała miejsce? A może była opowieścią o zupełnie czymś innym, czymś jednorazowym i niepowtarzalnym, co szybko się pojawia, ale równie szybko znika.
"Efemeryda" to historia o pilocie, jego lękach, kolejnego lotu i grozie, która zaczyna się od lekkiego niepokoju,a kończy się ... Czytając tę książkę nie możemy przewidzieć końca, bo tak jak w najlepszych klasykach gatunku,jest on nieprzewidywalny. To co zostało uznane za pewnik jest obalane, a gdy znów poczujemy triumf, że tym razem już odkryliśmy tajemnicę opowieści znowu czeka nas porażka, bo historia znowu skręca w innym kierunku niż sądziliśmy. Jest napięcie i groza oraz ciągle towarzyszące pytanie co jeszcze się wydarzy, a gdy nadchodzą ostatnie strony dostajemy zakończenie jakiego nie się nie spodziewaliśmy. A czy czytać w samolocie? To trzeba już sprawdzić samemu ...

Książka udostępniona przez wydawnictwo Wydawnictwo Oficynka

piątek, 4 lutego 2011

Świat, Książki i Ja

Uwielbiam książki, te grube i te cienkie, horrory i romanse, kryminały i komedie, stare i nowe, polecane i odradzane. Każdy tom znajdzie miejsce na mojej półce - pojemnej bardzo, są na niej pozycje będące spadkiem "rodowym" i mój "dorobek". Nie umiem rozstać się z żadną, nie są one ozdobą, ale czymś czego potrzebuję tak samo jak jedzenia czy picia. Nowy lokator - "Namiestniczka" -trafi do mojego domu dzięki portalowi nakanapie.pl: http://nakanapie.pl/forum/nowa-wersja-nakanapie/1242/konkurs-namiestniczka

Krainy mityczne i realne, dalekie i bliskie, przeszłe/obecne/przyszłe, oazy spokoju i te, gdzie wojna trwa w najlepsze, alternatyw mnogość - dla każdego coś dobrego. Więc jeżeli tylko ode mnie zależy gdzie mam być Namiestnikiem to wybieram krainę książek. Jest różnorodna, bo każdy gatunek literacki ma tu zapewnione warunki rozwoju. Pokojowo żyją sobie i baśnie i horrory, thrillery kłaniają się na ulicy romansom. Widuje się poradniki grające w scrabble`a z tomikami wierszy, w końcu kult słów to tutaj religia powszechna. Biografie pilnują książki dla dzieci, by te nie spadły z huśtawek. Nikogo nie dziwi "gorąca" dysputa podręczników szkolnych z lekturami. Gdzieś przy półce "przyprawy świata" w osiedlowym sklepie przewodniki wymieniają się życiowymi przepisami z książkami kulinarnymi. Społeczność książek kolorowa i różnorodna jest, są i konserwatyści w postaci publikacji papierowej i postępowe ebooki, gdzieś pomiędzy nimi krążą audiobooki. Czasem wybuchają konflikty, ale od czego jest w końcu Namiestnik? Jego zadaniem jest dbanie by w krainie książek, każda z nich czuła się dobrze i była przyjacielem czytelnika. Taka kraina to nie utopia, można odnaleźć wszędzie tam gdzie są książki;)

piątek, 28 stycznia 2011

Świat miłych niespodzinek

Na koniec tygodnia pracy (tego zawodowego) i początek weekendu miła niespodzianka dzięki portalowi nakanapie.pl i pytaniu - "Do drzwi Twojego domu puka tajemniczy Przybysz (płci dowolnej) - co robisz?" :)


Co robię gdy tajemniczy Przybysz puka do mych drzwi? Szukam zakładki do książki, to mój pierwszy ruch. Jak zaznaczyłam miejsce gdzie mi przerwano, patrzę na zegar - trzeba się zorientować w czasoprzestrzeni. W końcu docieram do drzwi i sprawdzam przez judasza (dziwna nazwa nader użytecznego szpiegowskiego urządzenia domowego użytku) - tajemniczy gość płci dowolnej jeszcze stoi. Nie ocenia się książki po okładce, tak więc przybysz został zlustrowany tylko od stóp do głów metodą wzrokowo-judaszową. Oględziny nie wypadły negatywnie, ale lata rozmaitych przestróg typu "nie otwieraj obcym" tudzież setki przeczytanych kryminałów, że o horrorach nie wspomnę, zrobiły swoje. Podobno zaufanie dobra rzecz, ale kontrola jeszcze lepsza, i jak tu nie wyjść na paranoiczkę, do tego niegościnną? Zapytanie dlaczego ów człowiek puka do mych drzwi zdradzi moją obecność przy nich ... z drugiej strony jak tak długo czeka na odzew to raczej może mieć ważny powód ... I bądź tu mądra. Otworzenie drzwi wydaje się mało rozsądne, nie otworzenie spowoduje, że ciekawość mnie zje. I tak źle i tak niedobrze. Chwila, chwila, stop dla czarnowidztwa. W końcu moi sąsiedzi pewnie też już tkwią przez szpiegowskich urządzeniach domowego użytku, ich odwaga cywilna vel wścibstwo jest ogromne, a i głos mój nie należy do słabowitych, więc otwieram drzwi ja ... i sąsiadka z naprzeciwka ... A tajemniczy przybysz okazuje się całkiem znajomy, chociaż posiada swoje sekrety, ale to już całkiem inna historia z dreszczykiem ;)

czwartek, 20 stycznia 2011

Świat Happy Endu

Lubię Happy End`y, wierzę w nie i wiem, że niestety nie zawsze zdarzają się w życiu. Nie raz i nie dwa słyszałam wiele opinii na temat tego typu zakończeń. Podobno w realnym świecie nie ma na nie miejsca, a już uwieńczenie końca książki, filmu, czymś takim zaraz u wielu rodzi podejrzenie o ckliwy romans, co najmniej. A jak ktoś powie, że lubi takie rozwiązanie to podpada najczęściej pod kategorię braku realizmu i życiowego doświadczenia. Jak to jest z tym szczęśliwym końcem, a może początkiem? Pewnie wierzy w taki epilog wielu, tylko mało, który z nas przyznaje się do tego. Dlaczego? Niewykluczone, iż jest to spowodowane zapatrzeniem się w produkcje z gatunku tzw. kobiecej literatury. Podobno ich też nikt nie ogląda, tylko czemu wszyscy są bieżąco i z nowościami i z całą historią przedstawianą np. w odcinkach ... Co innego się robi, a co innego mówi ;) Czym dla mnie jest Happy End? Nie różowym (w tym miejscu każdy może wpisać swój "ulubiony" kolor) epilogiem, ale kresem historii, gdzie udało się przezwyciężyć trudności, w pojedynkę lub w parze/grupie. Może nie wszystko ułożyło się tak jak byśmy sobie tego życzyli, jednak zachowało się najważniejsze szacunek do siebie i ludzi, na których nam zależy, z wzajemnością. A, że nie wszystko poszło gładko? Nie zawsze jest tak, iż wszystko idzie po myśli. Happy End`y mają i romanse i kryminały i horrory - w końcu i w nich zło zostało zwyciężone, chociażby na chwilę. To nią trzeba się cieszyć, tak jak momentem gdy jesteśmy szczęśliwi bądź przynajmniej zadowoleni z tego, że coś powiodło się. Może mało realne, ale to w końcu przynajmniej w jakimś stopniu sami kreujemy swoje otoczenie. Nic złego czy też naiwnego jest w tym, że jakiś czas damy sobie prawo do marzeń. One się spełniają, więc uwaga na to o czym marzymy ...

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Świat poniedziałkowych niespodzianek

Nie lubią niespodzianek, bo z reguły są mało pozytywne, jednak czasem jest inaczej. W najgorszy dzień w roku coś się mi udało - wygrana w konkursie na portalu nakapie.pl. Gratuluję pozostałym zwycięzcom i dziękuję :)

Jestem dosyć upierdliwą i upartą osobą, znający mnie ludzie (i zwierzęta też) wiedzą o tym dobrze. Nie raz i nie dwa przekonały się o tym Panie na poczcie i w różnorodnych urzędach. Więc gdyby ktoś, kiedyś wpadł na pomysł zamknięcia mnie w jakimś pomieszczeniu bez mojej zgody, to poniżej ma próbkę tego co go będzie czekało. Tekścik poniżej jest odpowiedzią na pytanie: "Tracicie przytomność. Budzicie się w pustym, zamkniętym pomieszczeniu, w którym panuje ciemność. Co robicie?", zadane w konkursie portalu nakanapie.pl

Puste, zamknięte pomieszczenie, do tego ciemne i ja po utracie przytomności ... Miejmy nadzieję, że przytomność straciłam kiedy pod ręką miałam swoją torbę. Wiadomo kobiecy sakwojaż zapewni przeżycie w każdej ekstremalnej sytuacji, a mój to już w ogóle "skarbiec" dobra wszelakiego, więc jeżeli mam go i do tego jeszcze komórkę - dobra nasza, dam radę wszystkim i wszystkiemu. Jeżeli nie mam niezbędnika każdej kobiety to sprawa trochę gorzej się przedstawia, ale od czego inwencja twórcza? Czyli zaczynam od sprawy podstawowej - szybki przegląd co jest przy mnie metodą dotykową - gdy brak telefonu i/lub torebki lub ze światłem gdy coś z niezbędnika jednak zostało mi pozostawione. Po pierwszych oględzinach czas na trochę dalszy rekonesans, "delikatnie", kroczek po kroczku sprawdzam czy jest możliwe włączenie światła, moje źródło światła nie jest niewyczerpane. Wypadałoby by też zobaczyć gdzie mnie goszczą, a przy okazji, szybciej wtedy można ogarnąć ewentualne drogi ewakuacji typu drzwi, okno lub coś im podobnego w przeznaczeniu. Jeżeli brak podświetlenia to i tak szukam drogi wyjścia, nic mnie powstrzyma od wyjścia z miejsca gdzie mnie umieszczono bez słowa z czyjeś strony. Kolejne rozdroże - jest okno i/lub drzwi i/lub coś je przypominające staram się je otworzyć, zamknięte? No to pukam, z mniejszym lub większym natężeniem siły, pora na wymachy nogą przyjdą później - w miarę narastania irytacji. Brak reakcji? No to biorę się za próby otwarcia np. narzędziem wytrychopodobnym, zawsze coś znajdzie się wokół mnie jeżeli brak mojej "torebeczki". A co jak próba nie powiedzie się albo widocznego wyjścia brak? Plan B - trzeba szukać ukrytego, przecież w książkach i nie tylko istnieją takie! Ostukuję, opukuję, może coś się znajdzie. Tak łatwo przecież nie odpuszczę. Nie znalazłam takiego architektonicznego rozwiązania, trochę frustracja wzrosła, a że złość piękności szkodzi chwila oddechu, w postaci ...---..., coś jeszcze zostało mi w głowie z lekcji przysposobienia obronnego. Jest szansa, że ktoś usłyszy i nawet jak nie zrozumie to go to przynajmniej zainteresuje. Nadal zero odzewu? Czas na małą drzemkę, w końcu podobno najlepsze pomysły przychodzą we śnie ;) Aha, zapomniałabym o jednej istotnym elemencie o charakterze akustycznym - cały czas, z przerwą na S.O.S. Morse`m, wrzeszczę. Gardło mam odporne i wytrzymałe, wyćwiczone podczas lekcji muzyki ;)

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Świat nagród

Czasem mam pokrętne spojrzenie na Świat, czasem dzielę się nim z szerszym forum. Poniższy tekst wysłałam na konkurs portalu nakanapie.pl ... i zyskał uznanie jury konkursu ;)
Niech no pomyślę z czym kojarzy gladiatorka? Z gladiatorem? Facetami ze starożytnego Rzymu walczącymi na arenach z dzikimi zwierzętami lub innymi, których przeznaczeniem był podobny los. Więc "Gladiatorka to ja"? Mała analiza dnia powszedniego - zamiast ciężkiego treningu z mieczem, trójzębem czy też innym narzędziem typu ostrego damska torba, tak na oko z jakieś kilka kg ciężka, tor przeszkód to nasze "kochane" chodniki z ich przeuroczymi dziurami, a przeciwnikiem/sprzymierzeńcem współpasażerowie porannego autobusu. Jako rynsztunek obronny tarcza w postaci książki i mp3 z odpowiednią muzyką - najlepsza obrona przeciwko złemu humorowi innych i mojemu. Po takiej rozgrzewce, godnej prawdziwej "gladiatorki", kolejna runda przygotowań do walki dnia, tzn. chciałam powiedzieć dnia pracy. W ramach kolejnego sparingu - pierwsza rozmowa z szefostwem, to jak spotkanie oko w oko z panterą, nigdy nie wiadomo jak zareaguje i ona i oni. Potem następuje clou dnia czyli sama praca vel występ na arenie. Piasku pochłaniającego pot i krew nasze biuro nie posiada, jest za to "pomocne" ramię zwierzchnie ... wrzucającego "gladiatorkę" w wir boju ponownie. Czas na spotkanie ze stadem lwów , czy spragnionych krwi nie wiadomo do chwili gdy padną pierwsze słowa - ciosy. Takiego ryku nie powstydziłby się żaden czworonóg z płową grzywą. Wymiana ciosów czyli słów trwa, szala zwycięstwa przechyla się raz w jedną raz w drugą stronę, w końcu przeciwnik pokonany. W tym momencie istotna różnica pomiędzy starożytnymi gladiatorami a współczesną "gladiatorką" zwłok jakiegokolwiek gatunku ssaków brak, wszak my już cywilizowani jesteśmy ... Wiwatu tłumu nie uświadczy się, kciuka w dół czy w górę uniesionego też brak, zamiast tego kolejna walka, której początek obwieszcza dzwonek telefonu i ryk żądnego krwi zwierza, teraz to chyba pojedynek z niedźwiedziem. Wreszcie koniec walki, "gladiatorka" przeżyła kolejny dzień, a jeszcze dogrywka w postaci zakupów w centrum handlowym, ale to już bardziej wojna podjazdowa, szczególnie w okresie wyprzedaży. Więc "gladiatorką" jestem, może nie dla innych, lecz dla siebie. Czasem dzień kończy się moim zwycięstwem czasem triumfem innego gladiatora bądź zwierza. Czas płynie, a pewne zwyczaje nadal trwają, gladiatorki są wśród nas!