niedziela, 29 czerwca 2014

Smierć i wróżka

"Ostatnią kartą jest śmierć"
Anna Klejzerowicz


Czasem człowiek potrzebuje zajrzeć w przyszłość, nawet gdy do tej pory był dość sceptycznie nastawiony do sposobu zdobywania takiej wiedzy. Wiadomo przecież, że w pewnych życiowych momentach potrzeba zdobycia informacji zdobywa przewagę nad logicznym myśleniem, w końcu komu może zaszkodzić spojrzenie w to, co dopiero ma się wydarzyć?

Dochodzenie nie jest jedynie domeną policji, Weronika Daglewska, jako prowadząca rubrykę kryminalną, nieraz śledziła poczynania stróżów prawa w tym zakresie. Tym razem jednak musi polegać przede wszystkim na sobie, a wszystko to przez własną ciekawość. Gdyby nie odwiedziny u pewnej wróżki może wszystko potoczyłoby się inaczej, a tak wiadomość o śmierci Semiramidy po pierwsze zaskakuje dziennikarkę, po drugie podane przyczyny tego faktu budzą u niej podejrzenia. Co, jak co, ale takie okoliczności zejścia z tego świata znanej specjalistki od wróżb nie pasują do denatki. Może jedna wizyta to za mało by poznać kogoś dobrze, ale dziennikarska intuicja i żyłka detektywistyczna podpowiadają, iż należy się tej sprawie przyjrzeć się z bliska. Policyjne śledztwo wykluczyło uczestnictwo osób trzecich, lecz przecież co komu szkodzi by rozwiać wątpliwości, które się pojawiły? Szczególnie, że mąż zmarłej nie ma nic przeciwko, wręcz prosi o poprowadzenie dochodzenia, ponieważ również ma obiekcje co do ustaleń policji. Od czego rozpocząć taką pracę? Najlepiej od punktu, który był świadkiem ostatnich chwil Semiramidy i jednocześnie stanowi miejsce jej pracy, no i od tarota. W końcu ten ostatni odgrywał kluczową rolę w życiu wróżki i powinien okazać się pomocny również teraz. Jeżeli faktycznie ktoś "pomógł" jej w opuszczeniu tego świata to kto to jest i gdzie go szukać? Grono podejrzanych wydaje się dość duże jak się szybko okazuje. Weronika przemierzając miasto na skuterze i wykonując liczne rozmowy telefoniczne odkrywa kim była specjalistka od tarota. Jej praca zaczyna przynosić pierwsze wyniki, czasem dość nieoczekiwane i skutkujące nowymi znajomościami oraz tropami.

Marzenie o własnej agencji detektywistycznej okazuje się nie takim znów nierealnym pomysłem, a sprawa Semiramidy jest rozwojowa i pozwalająca się Weronice wykazać niedocenianymi do tej pory przez niektórych talentami. Jeżeli podsumuje się wszystkie zebrane do tej pory informacje to sprawcą jest ..., ale czy na pewno? Warto by mieć jakieś dowody, poszlaki mogą nie przekonać policji, tylko trzeba uważać na wsparcie oraz siłę wspomnień!

Amatorskie śledztwo, tarot, dziennikarska intuicja, marzenia o pracy detektywa i Weronika Daglewska, łącząca wszystkie te elementy w swojej osobie. Jeżeli doda się do tego wróżkę Semiramidę i kilka niespodzianek, jakich nie należy zdradzać by nie odbierać przyjemności z lektury i rozwiązania sensacyjnej zagadki, to materiał na dobry kryminał gotowy. "Ostatnią kartą jest śmierć" to książka w jakiej czytelnik odnajdzie suspens, bohaterów, którzy prowadzą swoje dochodzenie w kreatywny sposób i raz chwyciwszy trop podążają za nim aż znajdą rozwiązanie. Wątek kart tarota dodatkowo dodaje historii smaku, sprawiając, że klimat tajemnic pogłębia się.


Za możliwość przeczytania książki
dziękuję 
portalowi CPA i wyd. Oficynka

piątek, 27 czerwca 2014

Drzewo uczuć

"Drzewo migdałowe"
Michelle Cohen Corasanti


Biorąc do ręki książkę "Drzewo migdałowe" spodziewałam się całkiem innej lektury, nie lżejszej, lecz mniej poruszającej i skłaniającej do refleksji. Kiedy głównym bohaterem jest dziecko o emocje nietrudno, ale ten tytuł przedstawia całkiem inne spojrzenie na dzieciństwo, dalekie od tego,co zwykło uważać się za normalne. Każda strona to splot miłości, nienawiści i odkupienia. Trzy uczucia oplatające jedną rodziną więzami mocniejszymi i trwalszymi niż cokolwiek na świecie. Dzieciństwo nie zawsze ma słodki smak, odpowiedzialność czasem przychodzi zbyt wcześnie, wtedy gdy powinna panować beztroska, a zabawa powinna wypełniać życie. Bywa jednak i tak, iż ktoś musi zmierzyć się z tym co narzuca los w momencie najmniej spodziewanym.

Lata pięćdziesiąte, pogranicze izraelsko-palestyńskie, mała wioska podobna do setek innych, jednak dla bliskich Ahmada właśnie to miejsce stanowi ich małą ojczyznę. Od pokoleń właśnie jej żyzna ziemia pozwalała drzewkom pomarańczowym obfitować w duże plony, w niej budowano domy dla powiększających się rodzin, była świadkiem niekończącego się cyklu narodzin, dojrzewania i śmierci. Jednak przyszedł moment kiedy ją ogrodzono, wkopano w nią miny, a w końcu wyrzucono jej dotychczasowych mieszkańców. Dorosłym trudno jest się pogodzić z tą sytuacją, a co czują w tej samej chwili dzieci, jakim odebrano nie tylko wspomnienia, lecz przede wszystkim dzieciństwo? Ahmad może w tym temacie powiedzieć wiele, przede wszystkim jakie myśli rodzą się w głowie dwunastolatka widzącego zrozpaczoną twarz ojca, oszalałą z bólu matkę i lęk w oczach młodszego rodzeństwa gdy nagle maleńkiej siostrze zostaje odebrane życie i traci się dom rodzinny. W takim momencie wydaje się, że nic gorszego nie może się już zdarzyć, wszystko już przecież odebrano, a przynajmniej to, co najcenniejszego. Kiedy jednak zostaje się postawionym pomiędzy wyborem, który przerósłby każdego dorosłego, to wiara w lepsze jutro wydaje się jedynie ułudą, a to jeszcze nie koniec. Ile może znieść Ahmad, na jak długo wystarczą słowa jego ojca próbującego w tak przerażających czasach dać otuchę najbliższym? Przecież nie zastąpią one poczucia bezpieczeństwa, dziecięcej beztroski, dachu nad głową. Chłopiec w przeciągu bardzo krótkiego czasu staje się mężczyzną, głową rodziny, ale jednocześnie jest w nim jeszcze płomyk nadziei, podsycany przez nielicznych, że jest kimś wyjątkowym, kto jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

Brutalny obraz stosunków izraelsko-palestyńskich nieraz był i jest tematem programów telewizyjnych czy też prasowych doniesień, ale kiedy ma się przed oczyma historię jednego człowieka, znanego z imienia i nazwiska to punkt widzenia przynajmniej odrobinę zmienia się. Łatwo powiedzieć, że autorka gra na emocjach, bo przecież dziecko, bo śmierć, bo lawina dramatów i dalsze losy, w jakich nie brak nagłych zakrętów, więc nietrudno z ich pomocą wywołać określone uczucia. Ale Michelle Cohen Corasanti nie wybrała oczywistych schematów, zamiast ofiary portret człowieka pokonującego trudności, walczącego czasem z samym sobą, a czasem z otoczeniem o to, co ważne, lecz wcale nie oczywiste. Ktoś może powiedzieć, że "Drzewo migdałowe" to bajka, jednak czy nadzieja i nie osądzanie innych z powodu religii lub narodowości to, coś nierealnego? Autorka, kartka za kartką, opowiada niezwykłą historię człowieka, nie symbolu, ale i nie przeciętnego, nie upadającego, lecz bywającego przytłoczonego złem i przerażonego tym, co dzieje się wokół niego i czego jest uczestnikiem. Jednak jest w nim wiara, że talent i ciężka praca pozwolą osiągnąć wyżyny. Geniusz matematyczny z małej, palestyńskiej, wioski, często głodujący, mający odciski na rękach, dzięki swoim umiejętnościom trafiający do najlepszych uniwersytetów, przecież to niemożliwe. Chociaż czy na pewno? "Drzewo migdałowe" to książka barwna, pełna kontrastów, z jednej strony da się odczuć płynące z niej morze miłości, z drugiej - brutalizm wojny i śmierci, bohaterów marzących o czymś, co wydaje się nieprawdopodobne oraz ograbionych z wszelkiej nadziei. Michelle Cohen Corasanti nie pisze o uniwersalnej drodze do szczęścia, nie wskazuje jaka jest najwłaściwsza ścieżka, ukazuje za to ludzi w chwilach kiedy wali się w gruzy ich życie, ale również co następuje po tym. Niektórzy z nich uginają się pod naporem cierpienia, inni potrzebują czasu by dostrzec drugiego człowieka, a nie tylko pozory, wśród nich jest chłopiec o imieniu Ahmad, obserwujący z drzewa migdałowego świat, zabierający mu wiele, ale i dający czasem szansę na lepsze jutro ...

 Za możliwość przeczytania książki dziękuję

środa, 25 czerwca 2014

Sieć kłamstw

"Na pokuszenie"
PM Nowak

Śmierć, nagła i wydająca się przypadkowa. Jednak czy na pewno to zbieg okoliczności? Na to pytanie muszą odpowiedzieć policjanci i prokuratora. Zbrodnia nie zawsze jest oczywista i od razu widoczna.

Jechać do podwarszawskiej miejscowości, wchodzić w kompetencje miejscowej policji i to tylko dlatego, że jeden ze świadków twierdzi, że zmarły jest ofiarą zabójstwa. Zakrzeński ma na głowie niedokończone śledztwa, biurko zawalone raportami, które powinny być dawno uzupełnione, więc kolejna sprawa i to jeszcze poza jego obszarem działania nie jest mu potrzebna. No, ale jak góra każe to dół musi wykonać rozkaz, chociaż uważa go za przerost formy nad treścią. Dlaczego śmierć dyrektora finansowego firmy deweloperskiej wymaga pojawienia się stołecznego komisarza i prokuratora? Okoliczności wydają się jak najbardziej naturalne, żadnych oznak udziału osób trzecich, oczywiście poza słowami. Kto mógłby być hipotetycznym mordercą i jaki motyw kierowałby jego działaniem? Zresztą na razie nie ma co się zastanawiać nad tym co nie miało miejsca. Ale czy faktycznie Zakrzeński ma rację? Wątpliwości prokuratora Wilka nie do końca zostały uspokojone przez starego wyjadacza, lecz przecież nic nie wskazuje na inny scenariusz. Pierwsze 24 godziny są w dochodzeniu najważniejsze, a kolejna doba najczęściej decyduje o jego wyniku. O tym wiedzą wszyscy, potem już wiele śladów trudne jest do odnalezienia. Stołeczny komisarz przekonuje się o tym na własnej skórze, dodatkowo skomplikowane relacje personalno-zawodowe utrudniają odkrycie kto stał za zabójstwem i jaki był jego powód. Sama ofiara okazuje się również mieć drugie oblicze, które dostarcza kolejnego materiału do przemyśleń. Grono podejrzanych jest dość spore, w sumie każdy z nich miał dobry powód by zabić, ale czy faktycznie wystarczył on do zbrodniczego czynu?

Resztę recenzji można przeczytać tutaj



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi dlaLejdis.pldlaLejdis.pl

niedziela, 22 czerwca 2014

East End i panna Jennifer

"Zawołajcie położną"
Jennifer Worth


Lata pięćdziesiąte, londyński East End i one - położne oraz kobiety będące już są matkami lub te, które niedługo nimi zostaną. Mogłoby się wydawać, że książka ma bardzo zawężoną tematyką, sam tytuł zdaje się ją narzucać, ale szybko okazuje się, że nie jest tak do końca. "Zawołajcie położną" to lektura obok jakiej trudno przejść obojętnie, pełna emocji i obrazów z przeszłości, powracających dzięki historii Jennifer Worth.

Mogła mieszkać w Paryżu, być stewardesą bądź modelką, a została ... pielęgniarką, a ściślej rzecz biorąc położną, a do tego wszystkiego East End. Jennifer "trochę" inaczej wyobrażała sobie swoją pracę, szczególnie w momencie kiedy po raz pierwszy zawitała w okolice Poplar i do Domu Nonnata. Młodej kobiecie mającej mało, a raczej nic, wspólnego z biedniejszą stroną Londynu oraz zakonnicami w ciągu krótkiego czasu przyszło zmierzyć z wieloma niespodziankami. Po pierwsze otoczenie - czynszówki, ciasne i ciemne zaułki, całkiem inne od miejsca gdzie dorastała i ostatnio przebywała, po drugie - zakonnice, co dla osoby mającej z religią i ogólnie wiarą mało wspólnego wydaje się dość niecodzienne, no i po trzecie - sami pacjenci, bo oprócz położnictwa także ogólne obowiązki pielęgniarskie znajdują się w jej gestii. Jednak to pozory, wcale nie aż tak nieważne, lecz dające się w końcu przejrzeć i pozwalające spojrzeć na wszystko z całkiem innej perspektywy. Punkt widzenia bywa różny w zależności czy jest to godzina nocna i przemierza się puste ulice czy też londyńska mgła jest tak gęsta, że nikt nie wychodzi z domu, no chyba, że jest się położną z Domu Nonnata podążającą w eskorcie policji do rodzącej. Jednak wbrew wszystkiemu okazuje się, że praca w Poplar daje nie tylko satysfakcję, ale i pozwala się wiele nauczyć, nie tylko z medycznego punktu widzenia, lecz przede wszystkim daje niezwykłe doświadczenia życiowe. Mieszkańcy East Endu okazują się ludźmi, jacy zapadają w pamięć na zawsze, wspólnie spędzone chwile są cenne, chociaż to zwyczajne wydarzenia, codzienne spotkania, rozmowy prowadzone podczas wizyt lub wspólnie spędzanych świąt. Jennifer obserwując swoich pacjentów widzi jak rodzi się miłość, ile warta jest obecność w trudnych chwilach kogoś bliskiego, co znaczy rodzina i przyjaźń, jak wygląda starość.

Co może być ciekawego w takiej opowieści? Dlaczego jest tak interesująca? Plastyczne opisy przedstawiające czasy, jakie odeszły, ale okazują się wcale nie być aż tak odległe. Zwyczajny świat ukazany z perspektywy młodej kobiety będącej jednocześnie obserwatorem i uczestnikiem zdarzeń, niezauważalne dojrzewanie głównej bohaterki. Humor będący wynikiem splotu okoliczności oraz postacie nie wymyślone, lecz prawdziwe i sytuacje faktycznie mające miejsce. To wszystko razem okazało się lekturą zaskakującą, ciepłą i przede wszystkim z szacunkiem opisującą rzeczywistość East Endu, bez koloryzowania, ale i nie utrzymaną w szarych barwach. Te kilka lat, wycinek z życia i autorki i mieszkańców, to barwna panorama miejsca, jakie zmieniło się i utraciło swój niepowtarzalny klimat. "Zawołajcie położną" to historia z punktu widzenia dziewczyny, jaka nie była przygotowana na to, co czeka ją w pracy i w życiu codziennym. Jennifer Worth podzieliła się z czytelnikami swoimi przeżyciami z czasów młodości i tym, co wówczas było jej udziałem i koleżanek. Dziewczyna, która chodziła na paryskie pokazy mody i jadąca na rowerze do rodzącej kobiety lub pacjenta wymagającego opieki medycznej to ta sama osoba, chociaż o wiele dojrzalsza. Wspomnienia z londyńskiego East Endu przetrwały próbę czasu i okazały się materiałem na prawdziwy bestseller.


środa, 18 czerwca 2014

Wywiad z Markiem Orłowskim

Urodziłem się za późno

Na początku czerwca, nakładem Wydawnictwa Erica, ukazał się "Miecz Salomona" Marka Orłowskiego, pierwszy tom trylogii "Samotny krzyżowiec". Osadzona w Ziemi Świętej w czasie wypraw krzyżowych, seria opowiada o losach Czarnego Rycerza, Rolanda z Monferratu i łączy w sobie elementy prozy historycznej i fantastycznej.

Choć powieść "Miecz Salomona" jest debiutem autora w dziedzinie beletrystyki, to Marek Orłowski pierwsze kroki na rynku wydawniczym ma już za sobą. Z autorem rozmawiamy o inspiracjach, etosie rycerskim i okolicznościach powstania powieści.


Joanna Wasilewska: Na rynku książki nie jest Pan zupełnym debiutantem. Wraz z żoną napisał Pan dwa poradniki dla ściśle wyspecjalizowanego grona odbiorców. Jak to się stało, że zwrócił się Pan w stronę beletrystyki?
Marek Orłowski: No cóż, starannie odrobiła Pani lekcje. Tamte książki, rzeczywiście poradniki, wydałem w ramach prowadzonej działalności gospodarczej. Tak to się mało elegancko nazywa. Ale to było prawie  20 lat temu. Zamierzchłe czasy.
Dlaczego teraz beletrystyka? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć. Podobno każdy nosi w sobie nienapisaną książkę. Więc może tylko musi nadejść właściwa chwila? Przyczyna jest jednak bardziej prozaiczna i trochę smutna. Kilka lat temu miałem ciężki wypadek samochodowy. Obrażenia przykuły mnie do łóżka na wiele miesięcy, rehabilitacja trwała jeszcze dłużej. Miałem zbyt wiele wolnego czasu, a zbyt mało nadziei. Czymś trzeba było zająć myśli. Czytanie książek zawsze pozwalało mi  oderwać się od rzeczywistości, przenieść się do innego świata, krainy wyobraźni i marzeń. Pisanie okazało się jeszcze lepszym zabiegiem.
JW: Skąd pomysł na osadzenie powieści w czasach wypraw krzyżowych? I skąd w ogóle pomysł na taką, a nie inną formułę, na takie nowoczesne chanson de geste?
MO: Krucjaty były w dziejach Europy i Bliskiego Wschodu niesamowitą przygodą, jedynym w swoim rodzaju zderzeniem dwóch kultur, co wywarło większy wpływ na dalszą historię regionu, niż się powszechnie sądzi. I – jak to zwykle bywa, chrześcijańskim rycerzom nie zawsze chodziło o obronę Grobu Chrystusa, chociaż hasło to było powszechnie używane i nadużywane.  Krótko mówiąc, to bardzo ciekawe czasy i wydarzenia, skompresowane do okresu ledwie dwóch wieków. Trudno znaleźć barwniejszą kanwę dla powieści, której bohaterem jest średniowieczny rycerz.
A temat rycerstwa, a może jeszcze bardziej rycerskości, pociągał mnie od dzieciństwa, czyli od zawsze. Legendy o Św. Graalu, król Artur, Pieśń o Rolandzie ( no właśnie, stąd pomysł na magiczny miecz i imię głównego bohatera), także nasi rodzimi rycerze w lśniących zbrojach…
To były czasy z perspektywy wieków o wiele mniej skomplikowane niż obecne. Sądy boże zamiast rejonowych, damy serca, miłosne canzony, spory rozstrzygane na udeptanej ziemi. Proste rozwiązania, tak proste jak cięcie mieczem. Ale przede wszystkim czasy, gdy tworzył się jedyny w swoim rodzaju sposób myślenia i postępowania – rycerski etos.
Jeśli pomysł na formułę, o którą Pani pyta, w ogóle miał jakieś konkretne źródło, to chyba właśnie tam należy go szukać.  W głęboko utajonej tęsknocie za prostymi wartościami, takimi jak honor, odwaga, prawość. Kiedyś rycerz zsiadał z konia, jeśli przeciwnik stracił wierzchowca. Dziś uważalibyśmy to za głupotę. Skoro nie dane mi było żyć w tamtych czasach, które tak mnie fascynują, to przeniosłem tam  głównego bohatera powieści. Chociaż tyle… Proszę Pani, ja się po prostu za późno urodziłem!

JW: Czyli jest Pan romantykiem?

MO: Przyznaję, że jestem. Wiem, że to obecnie dość niemodne i raczej niepraktyczne, ale nie sądzę, bym mógł i chciał się zmienić.

JW: Ktoś kiedyś powiedział, że w literaturze są tak naprawdę tylko dwa tematy: miłość i śmierć.

MO: Zgadzam się, tak naprawdę wszystko się tu zaczyna i wszystko kończy. W średniowieczu do śmierci podchodzono niezwykle poważnie, więc wszechobecna śmierć w powieści osadzonej w klimacie tamtych czasów ma chyba swoją rację bytu. A miłość? Jak by wyglądałby świat bez kobiet? Smutno, szaro, beznadziejnie nudno... Wracając do tego wątku w literaturze, proszę sobie przypomnieć jedną z najstarszych książek świata, czyli Biblię i "Pieśń nad pieśniami". I te wspaniałe strofy: "miłość jest mocna jak śmierć.." Czy może być coś piękniejszego?

JW: W książce fantastyka splata się z wydarzeniami historycznymi, które zostały zresztą bardzo szczegółowo opisane. Research nastręczył sporo trudności?

MO: Odtworzenie tak skomplikowanego okresu historycznego bez fachowych źródeł byłoby bardzo trudne, wręcz niemożliwe. Przynajmniej dla mnie. Tak, podczas pisania dwóch pierwszych tomów starannie studiowałem dostępne opracowania traktujące o czasach krucjat, a także o kulturze Europy i Bliskiego Wschodu w okresie średniowiecza. Było to oczywiście niezbędne, ale było też wielką przyjemnością. Poszerzyło i zweryfikowało moją wcześniejszą wiedzę na ten temat. Ale prawdziwie rozległą wiedzę na temat średniowiecza posiadam nie ja, a Pan Artur Szrejter, który podjął się redakcji "Samotnego krzyżowca".
Koran i Biblia są z kolei niewyczerpanym źródłem pomysłów, jeśli chodzi o świat magii, demonów i zjawisk nadprzyrodzonych. Z konieczności obie księgi stały się na jakiś czas moją codzienną lekturą. Oto źródła inspiracji, mojej zasługi w tym niewiele.
JW: Na książce widnieje imię i nazwisko Marek Orłowski, ale naprawdę nazywa się Pan Marko Szapkarow-Orłowski.
MO: Jestem półkrwi Macedończykiem. Ale urodziłem się w Polsce i tu jest moja ojczyzna. Nie odżegnuję się jednak od moich bałkańskich korzeni. Dla uproszczenia przedstawiam się jako Marek Orłowski i pod tym nazwiskiem książka została wydana.
JW: Jak to się stało, że Pana powieść została wydana w Wydawnictwie Erica?
MO: Wysłałem tekst do kilku wydawnictw, jak każdy początkujący autor szukający możliwości wydania książki. Do Eriki najpierw zadzwoniłem, pytając, czy zajmują się tego typu literaturą. Trafiłem na Pana Maćka i odbyliśmy bardzo sympatyczną rozmowę. Dwa tygodnie potem dostałem maila z wiadomością, że są zainteresowani tekstem. Nie będę ukrywał, przeżyłem radosny wstrząs, no a potem współpraca układała się nam znakomicie. Przynajmniej z mojego punktu widzenia. Za wydawnictwo nie odpowiadam!
JW: W książce znalazły się również ilustracje Pana autorstwa. Jest Pan człowiekiem renesansu?
MO: To miłe, bardzo miłe pytanie. Ale prawdziwych ludzi renesansu już nie ma. Ja też nim nie jestem. Po prostu kiedyś lubiłem rysować. Nadarzyła się okazja, żeby to sobie przypomnieć, a wydawca zaakceptował ilustracje. I tyle.
JW: Z tym lubieniem to chyba lekkie niedomówienie...
MO: No cóż, skończyłem grafikę na ASP. Taką klasyczną grafikę, nie komputerową. Zresztą na temat pracy dyplomowej wybrałem sobie średniowieczny drzeworyt japoński, co wiązało się z wykonaniem serii prac w tej właśnie technice. Studiowałem też historię sztuki. Życie zmusiło mnie do szukania innych dróg i tak się złożyło, że porzuciłem rysowanie i grafikę, więc raczej się do mojej byłej profesji nie przyznaję. Ale przyjemnie było choć na chwilę do niej powrócić.
JW: Rynek fantastyki w Polsce jest dość spory, czytuje Pan czasem polską fantastykę?
MO: Chyba nigdy nie ulegałem modzie. Ale tak, ostatnio zacząłem czytać polską fantastykę, głównie podsuwaną mi przez Wydawnictwo Erica. Podziwiam fantazję i wyobraźnię młodych autorów. To pozycje na miarę współczesnego świata, który z upodobaniem przesuwa granice poznania. Nie wymieniam nazwisk, żeby nikogo nie faworyzować. Sądzę, że tak będzie sprawiedliwie.
JW: Jaką literaturę czytuje Pan dla przyjemności? Słyszałam, że ma pan eklektyczne gusta.
MO: Lubię książki akcji, typowe przygodówki, np. Clive Cusslera. Powieści  historyczne np. Scotta Odena. Horrory w stylu Grahama Mastertona. Kryminały Alistaira MacLeana. Marynistyczną klasykę, od Conrada do C.S. Forestera. A jak już wymieniłem tego pisarza, to przyznam się, że zachłannie czytam wszystko co traktuje o wojnach napoleońskich na morzu. Na lądzie zresztą też. Dla równowagi – moją ulubioną książką jest „Książę” Machiavellego. Czy potwierdziłem swoje eklektyczne gusta? No to jeszcze się przyznam, że do poduszki czytuję legendy arturiańskie albo opowiadania R. Howarda. I nie przejmuję się tym, że ta literatura to rodzaj bajki. Zresztą według arabskiego przysłowia baśń jest ścieżką wiodącą ku prawdzie. 

JW: Wiem, że "Krzyżowiec" ma mieć trzy tomy i tu pytanie: planuje Pan dłuższą przygodę z beletrystyką?
MO: To prawda, tak jest zaprojektowany cykl o przygodach Czarnego Rycerza. Jestem w trakcie pisania trzeciego tomu. A przygoda to właściwe określenie. I jak każda przygoda jest nieprzewidywalna i rządzi się własnymi prawami. Dlatego odpowiadam szczerze –  nie wiem.
JW: Bardzo dziękuję za rozmowę.

wtorek, 17 czerwca 2014

Stosik :)

 Coś na słoneczne i pochmurne dni :D




Od góry:

Magdalena Kulus "Nie tylko o łajdakach",wyd. SOL
Marcin Pałasz "Wakacje w wielkim mieście", wyd. BIS
Małgorzata Błońska, Adrian Chimiak "Pistacja w Krainie Smoków. Chiny inaczej", wyd. BIS
"Wiesława Bancarzewska "Zapiski z Annapola", wyd. WNK i CPA
Olga Rudnicka "Fartowny pech", wyd. Prószyński i S-ka i CPA
Marek Orłowski "Samotny Krzyżowiec. Miecz Salomona", Instytut wydawniczy Erica
Izabela Januszkiewicz "Oczekiwanie. A życie szło swoim torem", wyd. Novae Res

niedziela, 15 czerwca 2014

Zbrodnia

"Cięcie"
Veit Etzold


Zdjęcie zrobione ot tak sobie i wrzucone by inni zobaczyli uchwyconą chwilę życia. Potem jedno "lubię to",drugie, trzecie, i tak dalej, po prostu znajomi, mniej lub prawie wcale znani, dają znać, że widzieli i przypadła im to do gustu. Nic nadzwyczajnego, jedna z wielu setek wiadomości umieszczanych w każdej sekundzie w internecie. Najdrobniejsze szczegóły ludzkiej egzystencji, nawet te bardzo intymne lub kompromitujące stają się informacja dostępną dla milionów. Dzięki elektronicznej sieci każdy może o każdym wiedzieć prawie wszystko i to prawie wcale nie robi różnicy, raz wrzucone słowa,fotografia, nie giną w niej, wręcz przeciwnie są wciąż przetwarzane, gromadzone i wykorzystane. Czasem wśród tłumu tych, którzy są w zakładce "znajomi" jest ktoś mający własny plan wobec nas. W jednym momencie okazuje się, iż wirtualna rzeczywistość nie ogranicza się do komputerowego ekranu ...

Doświadczenie, zawodowa praktyka poparta latami studiów i świadomość, że trzeba umieć lub przynajmniej starać się zostawiać pracę za drzwiami z szyldem - życie prywatne. Clara wie o tym, radziłaby to nawet innym, lecz w jej przypadku najpierw było wydarzenie, jakie naznaczyło ją i wyznaczyło dalszą drogę. Jeden wybryk, a raczej odstępstwo od zasady, nawet nie nieposłuszeństwo, po prostu odsunięcie w czasie obowiązku odmieniło ją całkowicie. Przeszłość wciąż przypomina o sobie, każdy dzień pracy to jednocześnie walka z własnymi demonami jak i realnymi potworami. Kiedy ściga się morderców i to seryjnych trzeba próbować zachować kruchą równowagę pomiędzy dochodzeniem i osobistymi odczuciami. Ale czy to możliwe, gdy wspomnienia wciąż ranią? Jednak to,co zaczyna się na krótko przed urlopem policjantki nie jest tylko początkiem kolejnego śledztwa, trudnego i wymagającego. Szybko okazuje się, że jest ono o wiele bardziej skomplikowane i brutalniejsze niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Jedno jest pewne - morderca brutalnie pozbawił życia więcej niż jedną osobę i dokładnie przemyślał każdy swój ruch. Pozostawione ślady nie są przypadkowe, wręcz przeciwnie, one powinny zostać znalezione i to przez konkretną osobę w odpowiednim czasie. Jak poznać tożsamość kogoś kto wciąż pozostaje zagadką, a jednocześnie poznał najintymniejsze sekrety innych? Wręcz skradł ich tożsamość, przywłaszczył ją sobie i stworzył iluzję życia, które już wtedy zostało przerwane. Zabójca nie boi się zdemaskowania, jest pewny, iż tylko on może przerwać ten łańcuch zbrodni, bólu i rozdrapywania ran. Swoje "dokonania" reżyseruje w najmniejszym szczególe, każda z ofiar odgrywa swoją rolę, a potem ... potem dzięki elektronicznej sieci wszystko toczy się tak jakby zbrodni nie było aż do momentu gdy w internecie następuje swoista "premiera". Ale pierwszym widzem zawsze jest jeden człowiek, Clara. Dlaczego właśnie ona? Co łączy policjantkę, specjalistkę od seryjnych zabójców ze zbrodniarzem? Zawód czy coś bardziej ... osobistego?

Policja, Clara i morderca bez imienia oraz nazwiska. Czytelnik poznaje myśli śledczej i tego, kogo tropi dzięki dwuosobowej narracji, ukazującej te same wydarzenia z całkowicie odmiennych punktów widzenia. W "Cięciu" zbrodnia nie jest przedstawiona z daleka, autor odkrywa jej najmroczniejsze szczegóły, tak samo jak osób z nią związanych. Ale to jedna strona - ta wewnętrzna, drugą jest zewnętrzna otoczka - pozory, które dla wszystkich są rzeczywistością. Veit Etzold obnaża świat w jakim obecnie żyjemy - bez zahamowań, gdzie spełnianie własnych pragnień jest łatwiejsze niż kiedykolwiek, zalewany ogromem informacji, w jakich prawda często jest jedynie iluzją oraz gdzie rzeczywistość przegrywa z wirtualnym złudzeniem. "Cięcie" to również portret ludzi, na jakich ogromny wpływ miała i ma przeszłość, to ona odkryła przed nimi ścieżkę, jaką podążyli, mniej lub bardziej świadomie, i naznaczyła ich przyszłość. Zbrodnia, krew, ból, poczucie winy i próba zadośćuczynienia za grzechy, w sumie dające błędne koło ludzkich emocji,w jakim technika staje się elementem zbrodni, a każde kolejne ogniwo to śmierć. Książka Veita Etzolda to kryminał w jakim zbrodnia pokazuje swoją prawdziwą brutalną twarz, bez niedopowiedzeń i kamuflażu, to ona jest punktem centralnym, od niej wszystko się zaczyna i na niej kończy.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję wyd. AKURAT


czwartek, 12 czerwca 2014

Będę aktorką i kropka!

"I dobry Bóg 
stworzył AKTORKĘ"
Agata Pruchniewska



Bóg jak wiadomo ma swój plan dla każdego, czasem jednak trudno odgadnąć biednym śmiertelnikom co jest w nim zapisane. Jakby tego było mało czynnik ludzki gmatwa jeszcze bardziej wszystko, a gdy zdecyduje się pójść za głosem serca czyli wybrać aktorstwo jako swe życiowe powołanie to temat na książkę "I dobry Bóg stworzył AKTORKĘ" gotowy.

Marzenia dzielą się na te, które spełniają się i takie, jakim trzeba pomóc by urzeczywistniły się. Aktorstwo dla Dorotki było właśnie tym drugim rodzajem - by stało się realne musiała "co nieco" zawalczyć o nie, no, ale kto powiedział, że będzie łatwo? Nikt, zresztą jak mówią klasycy wielka sława to żart, czasami autorstwa siły wyższej, niezwykle dowcipnej jak się okazuje. Talent, nawet ten niezaprzeczalny, wymaga oszlifowania przez odpowiednie instytucje typu akademia teatralna. Kto opuści jej progi będzie artystą, przynajmniej tak prawi teoria, lecz nim będzie można kłaniać się w pas lub z wdziękiem dygać na scenie i zbierać gromkie brawa wypadałoby wpierw w ogóle zostać studentem szacownej uczelni artystycznej. Bywa to trudne, a grono egzaminatorów nie należy do pobłażliwych i ułatwiających zadania kandydatom. Dorotka wie o tym dużo, nawet więcej niż chciałaby, ale jako dziewczę odważne i nie poddające się trudnościom i tym razem zdobywa to czego pragnie. Pomiędzy zwątpieniem i wiarą w sukces jest codzienność, w której trzeba zmierzyć się z wieloma dziwnymi przedmiotami nauczania i równie ekscentrycznymi wykładowcami. No, a potem kiedy dyplom mocno trzyma się w garści, świat stoi otworem tylko dlaczego brak odpowiednich propozycji, tych zawodowych oczywiście? Gdzie te wielkie role? Na to pytanie odpowiedź zna tylko ON, ale jakoś nie chce się nią podzielić. Jeżeli więc brak widocznej pomocy siły najwyższej samemu trzeba wziąć w swoje ręce i nie zapominać, że samą sztuką człowiek nie żyje, niestety. Codzienność to także rachunki, mieszkanie oraz ... Książę i zdolność pakowania się w nie lada opały tak jakoś całkiem przypadkiem. Wszystko to razem, plus oczywiście pasja pisana przez duże P i te o wiele mniejsze, powoduje, że każdy dzień Dorotki to prawdziwy maraton różnorakich przygód - mniej lub bardziej zabawnych.

"I dobry Bóg stworzył AKTORKĘ" to opowieść pełna humoru, lekka, czasami trochę ironiczna, przy lekturze której trudno się nudzić. Autorka w zabawny sposób przelała na papier kulisy zdobywania szlifów aktorskich, spotkań z Gwiazdami i Wielkimi Aktorami oraz perypetii uczuciowych z Księciem w w roli głównej. Świat artystyczny rządzi się swoimi prawami, czasami mało zrozumiałymi nawet dla jego stałych bywalców, a co dopiero dla nowicjuszy, lecz przedstawiony przez Agatę Pruchniewską okazuje się co najmniej ciekawy. W książce "I dobry Bóg stworzył AKTORKĘ" można doszukiwać się podobieństw do realnych osób, jednak prawdziwymi atutami tej historii jest narrator - jedyny w swoim rodzaju i to dosłownie oraz główna bohaterka - jednocześnie niepowtarzalna i podobna do tak z wielu nas. Czas spędzony z Dorotką to prawdziwie boska zabawa ;)



Za możliwość przeczytania książki Dziękuję
wyd. SOL





wtorek, 10 czerwca 2014

Dobre książki na nagrody na zakończenie roku :)












Dobre książki 
na nagrody 
na zakończenie roku :)



















Już dziś premiera











Marek Orłowski, Samotny krzyżowiec, Miecz Salomona
fragment rozdziału I

Hrabia Rajmund przechylił się przez masywny krenelaż wieży i osłaniając oczy przed słońcem, patrzył w dół. Wąskim pasem lądu między brzegiem jeziora a wzgórzami jechał zastęp zbrojnych. W zachodzącym słońcu srebrnymi iskierkami błyskała stal. Byli jeszcze daleko. Wyłaniali się powoli z wylotu wąskiej, kamienistej doliny, jakby wypluwały ich gigantyczne usta. Podążali spokojnie naprzód, nie przynaglając koni na widok gościnnie otwartej bramy miasta. Przeciwnie, zdawać by się mogło, że ją ominą, jakby pełne rozkrzyczanych ludzi ulice, bazary, górujące nad nimi domy i wieże zamku były tylko mirażem, ulotnym widziadłem zawieszonym przez dżinny między niebem a ziemią ku omamieniu wędrowców.
– Saraceni, panie! Będzie dobry tysiąc koni! – Łucznik z wieczornej warty wbiegał po schodach tak szybko, że rękojeść miecza obijała mu się o klamrę pasa. – Jeszcze czas, by zamknąć wierzeje!
– Sam widzę – burknął hrabia – i wiem, że nie ma ich więcej nad siedem setek. A ty jak stróżujesz?! Na wieży nie było nikogo!
– Pobiegłem was szukać, panie – strażnik zaczął się usprawiedliwiać, ale umilkł i wyciągnął rękę, pokazując coś w oddali. – Tam, w środku ich szyku... Co to jest, na Boga?
– Rolandzie, masz młodsze oczy – w głosie hrabiego znać było niepokój. – Czekaj, niech podjadą bliżej. Powiedz, co mają zatkniętego na włóczniach?
– To ludzkie głowy – przez zaciśnięte zęby odrzekł Czarny Rycerz. – Zdawało mi się, że zawarłeś pokój z Saladynem, hrabio? A jednak widzę chorągwie mameluków, to chyba askari[1] gwardii samego sułtana. Co robią w wojennym pochodzie na twoich ziemiach?
– Mamy pokój, tak – Rajmund wyłamywał palce, aż głośno trzaskały stawy – ale syn sułtana, Af-Afdal, prosił o pozwolenie na przemarsz przez moje ziemie jednego hufca. Chcieli dotrzeć pod Akkę – na zwiady – i wrócić przed zachodem słońca.
– Jak widać, dotrzymują słowa – sucho stwierdził Roland – słońce jeszcze nie zaszło.
– Dziwne, że jadą tędy, pod samymi murami Tyberiady. Spójrz, okrążają jezioro. A przecież nadrabiają drogi.
– Może chcieli, byś zobaczył, co niosą na grotach włóczni – gniewnie powiedział rycerz z Montferratu. – Czemu nie pchniesz posłańca, by wypytał ich wodza?
– Pojadę sam. Konia! – targająca panem Trypolisu wściekłość znalazła ujście w gromowym ryku. Gwałtownie odepchnął stojącego mu na drodze żołnierza i skoczył na strome stopnie wiodące w dół wieży.
– Jedź za nim, proszę. Nie poznaję go ostatnimi czasy i lękam się o niego – rycerz usłyszał za sobą głośny szept Eschiwy. Hrabina wyłoniła się jak duch z ciemnego otworu korytarza. Jej zatroskana twarz wyrażała więcej niż słowa. – I wybadaj, czegóż chcą zbrojni Saraceni u naszych bram.
To samo pytanie kołatało się po głowie Rolanda, gdy w kłębach kurzu galopował w stronę nadciągającego oddziału. Hrabia nie chciał eskorty, więc zaledwie we dwóch gnali wzdłuż kolumny arabskich wojowników. Tamci jechali czwórkami, obojętnie patrząc na pochylonych w siodłach Franków.
– Kto wami dowodzi? – krzyknął Rajmund, osadzając konia i zagradzając drogę czołowym jeźdźcom. Ci jednak spokojnie rozdzielili szyki i jechali dalej, jakby koń i dosiadający go rycerz byli tylko sterczącym na drodze kamieniem, który trzeba ominąć, by móc podążać dalej.
– Gdzie skrył się wasz wódz? – ostro zawołał Roland, podjeżdżając z boku. – Nie lęka się chyba dwóch ludzi? Kto prowadzi to wojsko?
– Z woli wielkiego sułtana Kairu i Damaszku i z łaski Proroka, pokój z nim, wojsko to prowadzę ja, Muzaffar ad-Din Kukbukri, ten, który wiedzie do boju lewe skrzydło armii prawowiernych! – Jeden z mameluków, szczupły mężczyzna w sile wieku, zatrzymał się obok chrześcijańskich rycerzy. Spod jedwabnego zawoju, którym okrywał głowę przed słońcem, zimno patrzyły czarne, lekko skośne oczy. Wyzywające spojrzenie, kolczuga misternej roboty i pięknie kanelowany hełm zdobiony złotem nie pozwalały wątpić, że to kabir amir, dowódca wysokiej rangi.
– Witaj, wodzu. Oby Bóg zachował cię w zdrowiu. Zechciej wytłumaczyć panu tych włości, czemu w czas pokoju ośmieliłeś się odbierać życie chrześcijanom – Czarny Rycerz mówił na pozór spokojnie, lecz tak naprawdę ledwie panował nad wściekłością. Pochylił się do ucha swego towarzysza i powiedział szeptem: – To jeden z najwyższych amirów Saladyna, słynny Błękitny Wilk. Na Boga i jego świętych! Co czyni na twojej ziemi?
– Jak śmiałeś? Jakim prawem? Przeklęci zdrajcy! – Ciskał się w furii Rajmund, patrząc na kołyszące się na drzewcach odcięte głowy. Niektóre z nich nosiły jeszcze zbryzgane posoką kolcze kaptury, z innych zdarto czepce razem z hełmami. Zastygła w czarne strupy krew plamiła trupią biel skóry. Gorąco wiosennego dnia zdążyło pokryć martwe twarze sinawymi cieniami rozkładu. Pokryte pyłem włosy były obcięte krótko przy skórze, natomiast na odrąbane szyje spadały pozlepiane w krwawe kudły brody, kołyszące się upiornie w takt ruchów długich drzewców.
Obaj chrześcijanie wiedzieli już, z kim starł się oddział mameluków.
Przejeżdżający obok wojownicy prowokującym ruchem unieśli włócznie, przez co makabryczne trofea zdawały się patrzeć z góry na otaczający je świat żywych, w swym majestacie śmierci obojętne już na jego troski.
– Jakub de Mailly! Marszałek rycerzy Świątyni... – jęknął pan Trypolisu, rozpoznając skrzepłe rysy pod jasnymi włosami. – A więc to templariusze...
– Nie tylko – wtrącił Roland, wpatrując się w inny czerep. – Widzę tam twarz Rogera de Moulins, wielkiego mistrza szpitalników.
– Hańba! – wybuchnął hrabia, odruchowo chwytając za miecz. – Zdrajcy!
Na surowej, poznaczonej bliznami twarzy saraceńskiego wodza nie drgnął nawet jeden mięsień.
– I czemuż to wołasz o zdradzie, chrześcijaninie? Af-Afdal, mąż godny czci, syn wielkiego sułtana, który zaprawdę jest panem przemyślnych planów i obfitym zdrojem przydatnych pomysłów, wysłał nas na zwiady w stronę brzegu morza. Za twoją, amirze Franków, zgodą – z naciskiem dodał Błękitny Wilk.
– Saladyn poręczył słowem, że wasze miecze pozostaną w pochwach, a mój lud i ziemia pozostaną nietknięte!
– I tak się stało. Nie spłonął nawet pasterski szałas, żaden wieśniak nie stracił jednej owcy ze swoich stad. Moi wojownicy potrafią słuchać rozkazów.
– Skąd więc te głowy?... A ci ludzie?! – dodał łamiącym się głosem Rajmund, gdy ujrzał otoczoną konnymi Saracenami gromadę pieszych. Spod pokrwawionych szmat, owiniętych na czołach, wyzierały oczy pełne strachu. Niektórzy kusztykali resztką sił, oparci na ramionach towarzyszy. Podarte kaftany wskazywały na frankijską piechotę. Na widok chrześcijańskich rycerzy rozległy się wołania o pomoc.
– To jeńcy – spokojnie wyjaśnił Kukbukri. – Poiliśmy konie w źródłach Cresson, jak je nazywają Frankowie. Wtedy z zaskoczenia uderzyli na nas wojownicy Templum oraz ci, których zwiecie szpitalnikami. Przywiedli też ze sobą zwykłych żołnierzy. Lecz Allach, który jest jedynym Bogiem, nie opuścił wiernych w potrzebie i pobłogosławił naszym mieczom. Ledwie kilku zbrojnych z czerwonym krzyżem na płaszczach zdołało ujść przed sprawiedliwością. Był wśród nich ich wódz, wielki mistrz Templum. Widzisz więc, że wszystko stało się z winy niewiernych. Czy i teraz zarzucisz mi zdradę, Rajmundzie at-Tripoli?
– To ten szaleniec de Ridefort, oby pochłonęło go piekło... – Rajmund mruknął pod nosem, po czym podniósł głos, zwracając się do amira mameluków: – Oddaj szczątki naszych rycerzy, byśmy mogli je godnie pogrześć. I puść wolno tych ludzi.
– To nasza zdobycz wojenna! – Kukbukri pokręcił głową. – A ci ludzie to nasi jeńcy.
– Wciąż mamy umowę!
– Już nie. Ale sułtan, oby Allach pomnożył jego dni, wciąż nazywa cię przyjacielem. I nadal pragnie, byś i ty myślał o nim życzliwie.
– Przekaż swemu panu, że po tym, coście uczynili, nie ma już pokoju między nami!
– On o tym wie. – Skinął głową saraceński dowódca. – Mimo to odejdziesz stąd wolny, amirze Rajmudzie. Ale twojego towarzysza nie obejmie łaska mojego władcy. Dołączy do tamtych niewiernych psów. Jako niewolnik.
– Dobądź tylko oręża przeciwko mnie – warknął Roland – a pożałujesz, że sam nie jesteś psem, który ucieka z podkulonym ogonem!
– Zginiesz za te słowa!
– Nie dziś – odparł Czarny Rycerz. Rozejrzał się szybko. Ze wszystkich stron otaczali ich wojownicy Błękitnego  Wilka. Nie sięgnęli po broń, jednak było ich tylu, że starczyłyby im gołe ręce. Tymczasem smagła twarz wodza mameluków tak pociemniała od napływającej krwi, że stała się niemal czarna. Amir chwycił w dłoń rękojeść ciężkiego miecza, nie zdążył jednak wyciągnąć ostrza.
Rycerz przysunął się bliżej koniem i nagłym ruchem wyszarpnął zza pasa sztylet. Przycisnął ostrze do gardła Kukbukriego i zawołał na cały głos:
– Rozstąpić się! Daję słowo, że puszczę go wolno pod bramą Tyberiady! Ale wy ruszajcie dalej! Dajcie nam wolną drogę, a nie przeleję jego krwi. Jeśli nie ustąpicie, to przysięgam na Boga, że wasz amir nigdy już nie ujrzy minaretów Mekki! Choćby miał być ostatnim poganinem, którego zabiję!
Błękitny Wilk mamrotał coś wściekle, ale ostra jak brzytwa klinga nie pozwalała mu na głośne krzyki. Jego wojownicy, wprawdzie niechętnie, ale jednak ruszyli w dalszą drogę. Oglądali się za siebie, zaciskali ręce na rękojeściach mieczy, ale oddalali się z wolna.
– Jedziemy, hrabio – ponaglił towarzysza młody rycerz, ani na chwilę nie odrywając sztyletu od szyi Saracena. – A ty z nami. Prowadź konia równo, bo jeśli czegoś spróbujesz, otworzę ci drugie usta, byś mógł jeszcze głośniej wzywać Allacha!
Spomiędzy zaciśniętych zębów jeńca wydobył się zwierzęcy warkot. Spojrzenie mogłoby pewnie zabić, ale pogromca mameluka nie zwracał na to uwagi.
– Nie wiem, czy łatwo zdobywasz przyjaciół, Rolandzie, ale wrogów na pewno. Pewnie masz ich wielu – zauważył Rajmund, zawracając wierzchowca.
– Nie dbam o to. – Rycerz z Monferratu wzruszył ramionami. – Podobnie jak templariusze, zwykłem ich liczyć po walce. Obejrzyj się. Pilnuj lepiej naszych pleców. Mamelucy mogą zechcieć odbić swego wodza.
– Jesteśmy już w zasięgu zamkowych łuczników – hrabia odetchnął z ulgą.
– Tutaj więc się rozstaniemy – młody krzyżowiec rzucił Kukbukriemu. – Jedź do swoich ludzi i opuście tę ziemię. Słońce, jak widzisz, zachodzi i twój czas się kończy. A Saladynowi powiedz, że krew pomścimy krwią. Lepiej by dla nas było, gdybym odebrał ci życie, ale dałem słowo i nie mogę go złamać.
– Któregoś dnia cię zabiję! – wycharczał Błękitny Wilk, rozmazując na szyi stróżkę krwi sączącą się z przeciętej skóry.
– I po cóż czekać? Zrób to teraz! – roześmiał się Roland.
Saraceński wódz obejrzał się na wybiegających z otwartej bramy łuczników i wycedził coś wściekle. Szarpnął konia za uzdę i pogalopował w ślad za swoim oddziałem.
– Dziś jeszcze pchnę posłańców do Jerozolimy z wieściami dla Gwidona de Lusignan – powiedział Rajmund, wolno zsiadając z gniadego ogiera. – Sam także wkrótce wyruszę do Świętego Miasta. Uznam w Gwidonie króla, choć nie takiego władcę chciałem widzieć na tronie Królestwa! Nie czas jednak na spory. Czekają nas nowe zmagania z poganami, a mam przeczucie, że nie będą podobne do poprzednich.
– Wojna się kiedyś skończy – mruknął Czarny Rycerz, patrząc na niknących w oddali Saracenów. Nabite na włócznie głowy wyglądały z tej odległości jak czarne kropki na szkarłatnej wstędze nieba.
– Dla tych, którzy umarli, wojna nie kończy się nigdy – ponuro odparł hrabia.


fragment rozdziału II
Roland poruszył obolałą głową i spróbował otworzyć oczy. Przeraził się, bo nie zdołał unieść powiek, a wszystko dokoła spowijała czerwień. Uspokoił się, kiedy przetarł twarz rękawicą. To była tylko zakrzepła krew spływająca spod poobijanego hełmu. Dźwignął się ciężko na kolana, podpierając ręką. Świat wokół niego zawirował w obłędnym tańcu i rycerz z jękiem znów opadł na przesiąknięty krwią piasek. Ponownie spróbował się podnieść i tym razem zdołał się wyprostować . Zawroty głowy mijały powoli, wracała ostrość widzenia. Rozejrzał się po polu bitwy i zatrzymał wzrok na stokach Rogów Hittinu.
Na pochyłości wzgórz, na ich wierzchołkach i wokoło resztek czerwonego namiotu leżeli rycerze, ranni lub zbyt wyczerpani, by odłożyć miecze na znak poddania.
Arabscy wojownicy odrzucali ich broń kopniakami i brutalnie podrywali jeńców na nogi. Biel płaszczy templariuszy, zbrukana szkarłatnymi bryzgami, zaścielała wschodnie zbocze jak skrwawiony śnieg. Czerwone krzyże straciły kontury, zlewając się z plamami jeszcze żywszej, posępnej czerwieni.
Nad polem bitwy unosił się ciężki odór krzepnącej krwi i smród wyprutych wnętrzności. Roje much obsiadały czarnymi plackami poszarpane ciała, a spłoszone, podrywały się, brzęcząc gniewnie w ciężkim od trupiego odoru powietrzu. Zabici i ranni leżeli pokotem, ściskając połamaną broń. Włócznie, wbite w ziemię lub ciała, sterczały pod dzikimi kątami niby pnie upiornych drzew.
Zasłona oszołomienia i bólu zaczęła ustępować. Do Rolanda powoli zaczęły wracać wspomnienia pojedynczych scen bitwy. Razem z innymi gnał galopem w dół zbocza, mierząc grotem włóczni w coraz bliższe sylwetki wrogów. Okrągłe arabskie puklerze rosły w oczach jak rząd tarcz strzelniczych. Poczuł szarpnięcie i Saracen, w którego celował, znikł niczym zdmuchnięty wichrem. Rycerz puścił drzewce, żeby samemu nie wylecieć z siodła, po czym dobył miecza. Kątem oka zobaczył wijącego się na ziemi mameluka, którego ostry grot przeszył na wylot. Dłonie wojownika zacisnęły się na wyrastającym mu z piersi drzewcu, a potem opadły bezwładnie.
Ciężki frankijski ogier uderzył piersią w pierś lżejszego arabskiego konia i zwalił go z nóg. Roland wpadł w powstały wyłom, tnąc na prawo i lewo niczym krwawy żeniec śmierci. Odcięte ręce, głowy i złomki broni leciały w powietrzu jak plewy spod cepa trzymanego silną ręką. Szczęk stali zlał się w jedno z wrzaskiem mordowanych i przeraźliwym kwikiem rannych koni. Rycerz nie patrzył na boki, nie widział więc, jak ostatni rozpaczliwy atak krzyżowców grzęźnie w mrowiu egipskich i arabskich jeźdźców. Walczył z zapamiętaniem człowieka, który wie, że ma umrzeć i chce się już tylko zemścić za własną śmierć.
Uderzył krawędzią tarczy w hełm owinięty jedwabnym turbanem, miażdżąc kość i zwalając jeźdźca z konia. Szabla innego Saracena przejechała mu po żebrach, rozcinając kolczugę. W pasji walki poczuł zaledwie muśnięcie ostrza, które jednak parzyło jak chlaśnięcie rozpalonym drutem. Błyskawicznym cięciem podbił klingę mameluka i przeciągnął mieczem po jego odsłoniętym gardle. Charkot konającego utonął w ogólnej wrzawie i ryku bitwy. Roland obtarł twarz zalaną tryskającą krwią wroga i rozejrzał się. W tumanach kurzu za plecami chrześcijańskich rycerzy zamajaczyły sylwetki konnych łuczników Saladyna.
Strzały zaczęły nadlatywać z gwizdem i rycerz uniósł tarczę wyżej. Kilka grotów utkwiło w jej gładkiej powierzchni, inne z trzaskiem wbiły się w kolczugę i koński kropierz. Rany były płytkie, ale dokuczliwe i krzyżowiec zrozumiał, że oto nadchodzi kres walki. Potężnym ciosem na odlew zwalił z siodła wojownika w jedwabnej tunice na zbroi i obrócił się ku następnemu wrogowi.
W tej samej chwili spomiędzy rzucających się w miejscu koni wyskoczył pieszy wojownik z nastawioną włócznią. Roland poderwał wierzchowca do dęba, ale zanim zdążył ciąć mieczem, piechur z rozmachem wbił długi grot w pierś rumaka. Ogier jęknął niemal ludzkim głosem i runął pyskiem na ziemię, zadzierając wysoko zad. Przemożna siła wyrwała jeźdźca z siodła niby zabawkę z ręki dziecka. Uderzenie o piasek wybiło mu powietrze z płuc. Przez chwilę leżał nieruchomo, spazmatycznie chwytając oddech.
Saracen krzyknął coś i oburącz uniósł szablę do ciosu. Roland błyskawicznie przekręcił się na bok i dźgnął od dołu, mierząc w brzuch wojownika. Płytki zbroi rozeszły się na boki niczym łuski patroszonej ryby i wojownik osunął się na skotłowaną ziemię, ściskając w rękach własne trzewia.
Ostatnie chwile walki wyłaniały się z mgły niepamięci urywanymi, zatartymi obrazami... Stał na szeroko rozstawionych nogach i kręcił młyńca mieczem, a każdemu ciosowi wtórował krzyk kolejnego wroga. Ostrze uwięzło w końcu w żebrach powalonego mameluka. Rycerz odepchnął nogą trupa, żeby oswobodzić broń. Kątem oka dostrzegł błysk spadającego mu na bark topora. Uchylił się szybkim półobrotem i zastawił płazem miecza. Ciężkie ostrze spadło na klingę tuż przy rękojeści i stal pękła z brzękiem strzaskanego dzwonu.
Ramię Rolanda zdrętwiało i opadło bezwładnie. Niewyraźnie, jak przez warstwę wody, widział wyszczerzone w tryumfalnym grymasie zęby Saracena. Widział topór, który wznosi się do następnego uderzenia.
Zdążył podnieść tarczę i sparować cięcie, jednocześnie waląc kolanem w brzuch przeciwnika. Arab zgiął się wpół i nawet nie zauważył, kiedy Roland wyrwał mu broń z ręki i jednym ciosem rozrąbał głowę.
Bardziej wyczuł niż zobaczył ruch za plecami, kątem oka dostrzegł jakiś lecący ku niemu przedmiot... W tej samej chwili głowica bojowej maczugi z ogromną siłą wyrżnęła w jego hełm.
Wieniec trupów pod nogami, migocące w kłębach pyłu ostrza i niewyraźne postacie wrogów – wszystko to zawirowało mu nagle przed oczami i rozpłynęło się w mroku. Nie czuł już, że ugięły się pod nim kolana i jak nieżywy runął ciężko pod stopy zwycięzców.
Otoczony przybocznymi wojownikami Saladyn jechał niespiesznie przez pobojowisko, uważnie wybierając drogę wśród zaścielających ziemię zwłok. Koń rzucał nerwowo głową i rozdymał nozdrza, wciągając powietrze przesycone zapachem krwi. Uwagę sułtana zwróciło nagłe poruszenie, zjawisko obce w tym miejscu rzezi i śmierci. Otoczony kręgiem martwych ciał, wsparty o kadłub zabitego konia, dźwigał się na nogi chrześcijański rycerz. Władca zwrócił wierzchowca w stronę wyniosłej postaci, stojącej wśród zmasakrowanych zwłok wrogów jak samotny dąb po przejściu burzy. Arabski wódz podjechał bliżej i zatrzymał się przezornie o kilka kroków od krzyżowca.
Gruba kolczuga, wzmocniona jeszcze żelaznymi płytkami, opinała szeroką pierś i potężne ramiona wysokiego, barczystego mężczyzny. Przez pocięte i porwane ogniwa czarno szmelcowanej zbroi sączyła się krew, zastygając ciemnymi skrzepami. Plamy ledwie przyschniętej posoki pokrywały również postrzępioną czarną tunikę z naszytym krzyżem. Czarny hełm z siatką chroniącą kark był pogięty i porysowany od ciosów. Z porąbanej tarczy wciąż sterczało kilka strzał, a pod nogami rycerza walały się złamane włócznie i pęknięty przy samej rękojeści długi, frankijski miecz. Krzyżowiec dzierżył w prawicy ciężki topór, zbroczony krwią aż po okute stylisko.
Saladyn zapatrzył się w twarz chrześcijanina. Bryzgi zakrzepłej krwi nie maskowały dziwnie delikatnych, choć jednocześnie męskich rysów, podkreślonych krótką, kędzierzawą brodą, którą pył bitewnego pola przyprószył siwym nalotem. Ściągnięta grymasem wyczerpania twarz była młoda, ale czarne jak smoła oczy zdawały się należeć do kogoś, kto widział i przeżył już zbyt wiele. Gorzał w nich jednak nieugaszony klęską płomień i zaintrygowany sułtan uniósł dłoń, powstrzymując Af-Afdala, który niecierpliwym gestem przyzywał już łuczników.
– Powiedz temu człowiekowi, żeby się poddał – zwrócił się do tłumacza, ale w tym samym momencie Frank postąpił krok do przodu i uniósł topór.
Mameluk ze świty wodza skręcił w miejscu koniem i cisnął włócznią w pierś rycerza, jednak tamten, choć chwiał się ze zmęczenia, zdążył osłonić się tarczą i pocisk ześlizgnął się po jej krawędzi. Krzyżowiec w czarnej zbroi zatoczył szeroki łuk ramieniem, ostrze topora zawirowało, zrobiło dwa obroty w powietrzu i wbiło się z chrzęstem łupanego drewna między żebra mameluka. Wojownik zacharczał i pochylił się w siodle, z jego ust chlusnęła szkarłatna struga. Po chwili zwalił się ciężko pod kopyta konia.
Af-Afdal krzyknął coś i wyciągnął z pochwy miecz, ale frankijski rycerz schylił się, wyrwał z ręki najbliższego trupa zakrzywione ostrze i uniósł do cięcia.
– Każ mu rzucić broń – spokojnie, jakby nic się nie stało, powtórzył Saladyn, patrząc z zaciekawieniem na groźnego przeciwnika, lecz pierwsze poruszyły się spękane z pragnienia wargi chrześcijanina.
– Jeśli chcesz mojej broni, to przyjdź i weź sam – przemówił płynnie po arabsku.
Sułtan spojrzał na niego z nowym zainteresowaniem.
– Kim jesteś ty, który mówisz językiem prawowiernych? I skąd znasz mowę wyznawców Proroka, oby spoczywał w pokoju?
Rycerz w czarnej tunice wzruszył ramionami.
– Jestem tu od wielu lat – powiedział wymijająco.
– Niewierni nie uczą się naszej mowy, chyba że w niewoli.
– Nie byłem w niewoli. Ale mądrą rzeczą jest znać język wroga, choćby był jak szczekanie psa i wycie szakala na pustyni – odparł pogardliwie krzyżowiec.
Władca zacisnął wargi, w jego zmrużonych oczach zamigotał gniew.
– Zuchwały jesteś, chrześcijaninie, którego imienia nie znam. Czy wiesz, że jedno moje słowo wystarczy, byś dołączył do tamtych?
Szerokim gestem pokazał krwawe pole usłane trupami.
– Wypowiedz więc to słowo, cóż cię powstrzymuje? – wyzywającym tonem powiedział rycerz.
– Może to, że dziś Allach pozwolił mi zdeptać waszą pychę i mogę okazać ci łaskę. Odrzuć broń, a zachowasz życie.
– Ojcze, spójrz, ilu naszych zabił – wtrącił niezadowolony Af-Afdal, a wśród mameluków rozległ się groźny szmer. Saladyn potoczył dookoła władczym spojrzeniem i wojownicy ulegle pospuszczali głowy.
– Jestem Roland de Montferrat, zwany Czarnym Rycerzem – nieoczekiwanie rzekł krzyżowiec, dumnie prostując swą imponującą sylwetkę. Obrzucił uważnym spojrzeniem wyszywany złotem strój, ozdobną szablę w złocistej pochwie i białą jak mleko klacz, na której siedział egipski sułtan. – Zaś ty, który na tym polu krwi mienisz się władcą życia i śmierci, możesz nosić tylko jedno imię. Jesteś Jusuf ibn Ajjub Salah ad-Din, którego my zwiemy po prostu Saladynem. I to ci przyrzekam, że jeśli darujesz mi życie, znów spotkasz mnie kiedyś na polu bitwy!
W oczach starego wodza błysnął zachwyt.
– Więc odejdziesz stąd wolny jeszcze dziś, by stało się to jak najprędzej! – i podnosząc głos, zwrócił się do swojej świty: – Opatrzcie mu rany, dajcie konia i oręż, i ogłoście, że nikt nie ma prawa zastąpić mu drogi.
Czarny Rycerz nie dziękował. Patrzył tylko chmurnie na otaczających go Saracenów.
Sułtan spojrzał na posępną twarz pod okapem czarnego hełmu.
– Prorok, oby spoczywał w pokoju, kazał cenić męstwo, tak u wiernych, jak i wrogów. A to, że znów zmierzymy się w walce, będzie dla mnie wystarczającą nagrodą. Odjedź stąd bezpiecznie i niech Allach, który jest jedynym Bogiem, prostuje twoje ścieżki...




[1] Mamelucy (od arab. mamluk – „niewolnik”) – w ówczesnych krajach arabskich niemuzułmańscy niewolnicy, których szkolono na doborowych wojowników (przyp. red.); askari (arab.) – „wojownik, żołnierz”.