„Miłość na później”
Mhairi McFarlane
Koniec. Jedno słowo, wydające się mówić wszystko i być podsumowaniem tego, co właśnie ma finał. Jednak dla wielu to okazja by napisać kolejne – początek, mający w sobie tyle możliwości, czasem znaków zapytania i okazji by rozpocząć coś nowego, innego. Podobno kiedy jedne drzwi się zamykają to otwiera się inne, tylko trzeba je dostrzec i w porę nimi przejść.
Kiedy Laurie spotkała Jamiego to nie był grom z jasnego nieba, ten spotkał ją ciut wcześniej. Po osiemnastu latach związku została porzucona przez Dana, a to był dopiero początek rewolucji w jej życiu. Pozostało robić dobrą minę do złej gry, bo łączyła ich ró1)nież praca w tej samej kancelarii. Dlatego utknięcie w windzie z biurowym Casanovą w piątkowe popołudnie jakoś nie jest czymś najgorszym co kobietę spotkało ostatnio. Jak się okazuje w czasie przymusowego pobytu na tak małej powierzchni można co nieco wymyślić lub nawet więcej. Jak zemścić się na byłym i jednocześnie zrobić dobre wrażenie na szefach? Wyrafinowanym odwetem, takim w jakim i owca i wilk będą zadowolenie. Czy to możliwe? Oczywiście, bo Jamie ma doświadczenie w kontaktach damsko – męskich i potrzebuje by traktować go poważniej, a Jamie ma dosyć litościwych spojrzeń i plotek. Co wyniknie z takich pobudek? Projekt prawie doskonały, zakładający pełen sukces i szczęśliwe zakończenie wszelkich problemów. Czy to może być aż takie proste? Pewnie tak, ale życie lubi pisać własne scenariusze, dalekie od tego, co się planuje, zwłaszcza gdy w grę wchodzi miłość, chociażby udawana.
Lubię brytyjskie komedie romantyczne i to od lat. Dlaczego? Może dlatego, że nie są zbytnio lukrowane, bohaterowie wydają się bardziej realni, no i co tu dużo kryć z powodu humoru. Uczuciowe perypetie okraszone porcjami uśmiechu są świetną lekturą, niezależnie od pory roku, lecz kiedy spostrzegamy, że za oknem coraz częściej pochmurnie, szaro i deszczowo to taka mieszanka jeszcze lepiej pasuje. „Miłość na później” jak najbardziej gatunkiem pasuje do tego, co pogoda co jakiś czas nam funduje, pozwala oderwać się od jesiennych dni i poznać bohaterów, chcących zrealizować dość szalony plan. Jak jest on bardzo zwariowany? Może nie sięga górnych granic, lecz na pewno nie brak w nim nieobliczalności, chociaż wydaje się dobrze przemyślany. Do czego doprowadzi? To już jest rozpisane dokładnie w rozdziałach wraz z wątkami pobocznymi i dobrze nakreślonym drugim planem. Mhairi McFarlane nie skupiła się jedynie na motywie uczuciowym, on oczywiście jest w centrum uwagi, lecz liczy się również cała reszta czyli sami bohaterowie, ich przeszłość, jacy są nie w parze, ale jako jednostki. To wszystko splecione jest z ich teraźniejszością, gdzie dzieje się wiele, jednak jest miejsce na to by spojrzeć na siebie, czasem z pomocą innych, oraz otoczenie. W żadnym wypadku historia ta nie jest przegadana lub odwrotnie z nadmierną ilością rozmyślań, jednego i drugiego jest po prostu w sam raz plus oczywiście dawka śmiechu, szczerego, w żadnym razie wymuszonego z celnymi ripostami na to, co dzieje się wokoło. Czytanie „Miłości na później” trochę przypomina spotkanie z ludźmi, których nawet jeśli nie znamy szybko odnajdujemy wspólny język, a czas mija bardzo szybko. Ponad pięćset stron lektury to nie tylko emocjonalne zawirowanie, ale też poważniejsze tematy, jakie znajdują odzwierciedlenie w postaciach i oczywiście fabule, którą bezustannie napędzają.
Za możliwość przeczytania
książki
dziękuję: