Strony

czwartek, 28 sierpnia 2014

Prawdziwy wiking czytałby ...

Mogę pokazać wikinga na wielbłądzie
Na początku sierpnia, nakładem Wydawnictwa Erica, ukazała się powieść "Kowal słów" Łukasza Malinowskiego, historyka i specjalisty od średniowiecznej Skandynawii. Bohater książki, Ainar Skald, znany jest już czytelnikom z wydanego w 2013 roku "Karmiciela kruków", lektury obowiązkowej dla wielbicieli wikińskich historii. Z autorem powieści o bezczelnym poecie i rębajle rozmawiamy między innymi o genezie miłości do Północy, zderzeniu kultur i ciężkim losie polskich humanistów.


Joanna Wasilewska: Z wykształcenia jesteś historykiem, w 2010 roku obroniłeś doktorat na UJ. Jak to się stało, że wybrałeś właśnie historię?
Łukasz Malinowski: Od dziecka byłem po prostu ciekawy świata. Interesowało mnie wszystko, co jest inne, obce, niecodzienne. Pasjonowały mnie opowieści – i te fikcyjne, i te z dziejów minionych. W ogólniaku te zainteresowania skupiły się wokół historii, choć i inne nauki mnie pociągały: zwłaszcza filologie, archeologia i filozofia. Z młodzieńczej pasji wyrosło więc moje zainteresowanie studiami historycznymi, które wówczas wydawały mi się najciekawsze.
JW: Dlaczego wikingowie?
Jest we mnie jakaś fascynacja dzikością, pierwotną, surową kulturą Północy. Inna mentalność, tajemnicza mitologia, bohaterskość rządząca wikińskim kodeksem etycznym.  Wszystko to rozbudziło moją ciekawość. Nie znaczy to wcale, że inne epoki, czy kraje nie są dla mnie interesujące. Po prostu w danej chwili zajmuję się wikingami i nie jest wykluczone, że za jakiś czas zajmę się czymś innym.
JW: Bohaterem Twoich książek jest czarujący Ainar Skald, osobnik wzbudzający szczery entuzjazm czytelników płci obojga i nie dam głowy, czy bardziej nie kochają go panie... Skąd go wytrzasnąłeś? Obudziłeś się pewnej nocy, rażony gromem natchnienia?
ŁM: Wiele słyszałem o gromie natchnienia, ale jeszcze we mnie nie uderzył. Natchnienie to stan złożony, który można osiągnąć poprzez stałe dokarmianie umysłu wiedzą lub nowymi bodźcami. Tak przynajmniej było ze mną. Ainar Skald dojrzewał we mnie przez kilka lat, ponieważ odnosił się do historycznych skaldów i herosów, jakim poświęciłem swój doktorat.
JW: No właśnie, od doktoratu do beletrystyki wiedzie ścieżka raczej kręta. Jak to się stało, że zamieniłeś naukowe opracowanie na powieść przygodową?
ŁM: Pisząc pracę naukową, studiując strukturę islandzkich sag i zagłębiając się we wczesnośredniowieczną mentalność, zapragnąłem napisać coś lżejszego, rzecz która będzie miała szansę dotrzeć do szerokiego grona odbiorców, a nie tylko do garstki specjalistów. Postać Ainara oparłem więc na bohaterach skandynawskich sag, takich jak Egil Skallagrimsson, Grettir Asmundarson, Örvar Odd czy Viga-Glum. Oczywiście Ainar został przeze mnie uwspółcześniony, tak by był atrakcyjny dla współczesnego czytelnika, bo nie mogłem przecież kierować swojej opowieści do trzynastowiecznych Europejczyków.
JW: Ainara nazwałam "czarującym" nieco ironicznie. Daleko mu do typowych fantastycznych herosów, bezgrzesznych obrońców moralności.
ŁM: Może i daleko, ale postać tą kreowałem tak, by była bohaterem tyle tylko że nie wedle dzisiejszych prawideł, ale wczesnośredniowiecznej mentalności. Gdy dokładniej przyjrzymy się światu opisanemu w moim cyklu, to okaże się, że Ainar w tych realiach rzeczywiście jest herosem, który tylko niekiedy „grzeszy” i skręca w kierunku łotrostwa.
JW: Większość autorów fantastycznych debiutuje krótkimi formami, choćby i na łamach portali internetowych. Nie masz za sobą takich doświadczeń, prawda?
ŁM: Rzeczywiście. Karmiciel kruków to mój literacki debiut. W ogóle bardzo późno zacząłem pisać. Pierwsze literackie wprawki miałem na studiach magisterskich, później zajmowałem się głównie nauką i dopiero po zrobieniu doktoratu zacząłem poważniej myśleć o beletrystyce. Miało to swoje dobre i złe strony. Brakowało mi doświadczenia pisarskiego, za to bardzo dobrze wiedziałem co i jak chcę pisać.  Podciągnąłem się więc z rzemiosła (tutaj pomocne okazały się przygody z dziennikarstwem i publicystyką popularnonaukowa)  i od razu udało mi się zainteresować wydawcę książką. Wcześniej tylko bardzo okazjonalnie próbowałem sprzedać opowiadanie do prasy drukowanej, ale już na przykład nigdy nie wysłałem niczego do portali internetowych.
JW: Trudno było się przebić?
ŁM: Wysłałem pierwszego Skalda do kilku wydawnictw. Niektóre okazały zainteresowanie, ale też nie ma się co oszukiwać: o debiutanta nikt się w Polsce nie zabija. Dlatego gdy Erica położyła na stole konkretną ofertę, to się na nich zdecydowałem, zamiast czekać na ostateczną decyzję innych.
JW: Redaktorem Twoich książek jest Artur Szrejter, również pisarz, autor wielu opowiadań i książek popularnonaukowych o mitologii germańskiej. Obyło się bez walk o terytorium?
ŁM: To wielkie szczęście współpracować z redaktorem, który nie tylko doskonale zna się na swoim fachu, ale jeszcze jest dobrze zaznajomiony z tematyką moich książek. Artur bardzo mi pomaga, zwłaszcza w tym, że ciągle mnie temperuje i punktuje miejsca, w których bywam niezrozumiały dla czytelnika słabo orientującego się w skandynawskich klimatach. Innymi słowy dba, by moje powieści były bardziej dostępne dla ludzi i gani mnie za zbyt zawansowane odniesienia historyczno - kulturowe.
JW: Wielu czytelników zaskoczył panteon bóstw Ainara. Przeciętny czytelnik spodziewa się spotkać w książce o wikingach Thora i Lokiego <sic!>, a tu obco brzmiące nazwy... Co skłoniło Cię do odrzucenia dobrze utrwalonych imion-symboli?
ŁM: Moje podejście do tematyki nordyckich wierzeń wynikało z dwóch rzeczy. Po pierwsze było usprawiedliwione historycznie, bo w rzeczywistości nie istniał jeden wikiński system wierzeń i spójny panteon ówczesnych bóstw. We wczesnośredniowiecznej Skandynawii wykształcił się natomiast szereg systemów, różnie od siebie zależnych, które powiązane były z poszczególnymi rodami i regionami. I tak mieszkańcy danego fiordu mogli oddawać cześć innym bogom, niż ludzie z sąsiedniej doliny. A przecież jeśli mówimy o świecie wikingów, to musimy zdawać sobie sprawę, że dotyczył on 300 lat historii i wielu krajów takich jak Norwegia, Szwecja, Dania, Islandia, Grenlandia, Anglia, Irlandia czy Ruś. Wszędzie występowały różnice lokalne i jeszcze dodatkowo zmiany wynikające ze zderzeń kulturowych. Sami Skandynawowie bawili się w XIII i XIV wieku pogańskimi mitami i w sagach pokazywali zmienne oblicza starych bogów, ukrywając ich pod różnymi imionami. Po drugie zaś, stawiając na mało znane oblicze pogańskich wierzeń, chciałem by świat Ainara Skalda stał się oryginalny. Pragnąłem znaleźć sposób, by odróżnić się od całej rzeczy pisarzy zajmujących się wikingami. W ten sposób wkroczyłem też na drogę fantasy, bo o ile w sferze materialnej czy mentalnej starałem się zachować wierność historii, to w kwestii wierzeń i ludzkich wyobrażeń mocniej popuściłem wodzy fantazji.
JW: Wiem, ze niektórym czytelnikom pierwszego tomu nie podobały się fragmenty przedstawiające religię chrześcijańską (a właściwie mnichów, żeby dokładniej rzecz ująć) w niezbyt korzystnym świetle. Spodziewałeś się tego, że Ainar okaże się kontrowersyjny?
ŁM: Pisząc prozę historyczną odnoszę się do mentalności i wierzeń ludzi z opisywanego okresu czasu. W przypadku Skalda do X wieku. Zdarza mi się więc pisać o rzeczach trudnych, może i nieco kontrowersyjnych z dzisiejszego punktu widzenia. W ogóle bardzo fascynuje mnie religia i dziwię się, że pisarze fantastyczni tak rzadko po nią sięgają. To przecież nieodłączny element cywilizacji człowieka i lwia część światowej kultury dotyczy właśnie religii. Tym bardziej, gdy pisze się o X wieku, nie sposób odseparować się od ówczesnego systemu wierzeń, bo ten o wiele mocniej niż dziś był częścią życia codziennego i kształtował ludzką mentalność.
JW: W drugim tomie rzeczy potencjalnie obrazoburczych jakby mniej...
ŁM: Nigdy nie chciałem jednak, by Skald stał się cyklem o tematyce religijnej, jak chociażby seria Piekary. Karmiciel kruków był książką o namiętnościach oraz o zderzeniu pogańskiego „światopoglądu” z chrześcijańską moralnością. W Kowalu słów koncentruję się już na innych rzeczach, choć religia wciąż jest ważna dla moich bohaterów. Najnowsza powieść jest o szaleństwie i jego zmiennych obliczach, a to tylko pośrednio wiąże się z religią.
JW: Pierwszy Skald rozgrywał się na Północy, w drugim tomie Ainar zapuszcza się w nowe dla siebie tereny. Jeden z nowych bohaterów ma na imię Alosza - nie brzmi to wybitnie nordycko...
ŁM: Powieści o wikingach jest dużo, a niemal wszystkie rozgrywają się na Północy Europy. Ciężko tam znaleźć jakąś wolną „literacką działkę”, którą można by było zaorać piórem. Na szczęście wikingowie wyprawiali się w najdalsze zakątki znanego ówcześnie świata, dając mi szeroką swobodę w wyborze akcji dla moich powieści. Takie podejście jest trudne i rzadko wykorzystywane przez twórców; trzeba się bowiem zagłębić nie tylko w kulturę Skandynawii, ale i ludzi, którzy żyli na opisywanym obszarze. Ja jednak zawsze lubiłem zderzenia kulturowe i wydawało mi się ciekawym pomysłem, by opisać średniowieczne, niezwykle zróżnicowane społeczeństwa oczami skandynawskiego bohatera. Dlatego Ainar zjawia się w Norwegii, na Islandii, w Irlandii, na wschodzie Rusi, a w dalszej kolejności w Bizancjum i być może w Afryce Północnej. W moich książkach można natomiast odnaleźć (dotychczas) elementy kultury związane ze Skandynawami, Irlandczykami, Anglikami, Słowianami, Ugrofinami, Pieczyngami, Hazarami, tureckimi Oguzami, Burdasami, Bułgarami Nadwołżańskimi, Arabami, Persami i Afrykanami z imperium Wagadou. Dzięki takiemu podejściu mogę na przykład pokazać wikinga jadącego na wielbłądzie.
JW: Elementy fantastyczne z drugim tomie to zarazem elementy folklorystyczne? Bo rozumiem, że chłopek roztropek na misiu i człowiek z sokołem nie są dziećmi zgrzewki Harnasia...
ŁM: Pisząc o wschodzie Europy sięgnąłem po ruski folklor, po tradycję związaną z bylinami. To właśnie w tym klimacie został opisany Wesoły Ilja, czyli chłopiec z niedźwiedziem. Jego postać nawiązuje również do średniowiecznych kuglarzy, którzy tresurą zwierząt zabawiali gawiedź. Udawane „zapasy z niedźwiedziem” lub „taniec z niedźwiedziem” to popularne rozrywki średniowiecza. Ten wątek może się wydawać trochę zbyt lekki i bajkowy, w porównaniu do okrucieństw świata przedstawionego, ale zapewniam że i ten popularny ruski motyw został przeze mnie zreinterpretowany i wraz z upływem stron, staje się coraz bardziej mroczny i krwawy. Z kolei Haukrhedin, w którego głowie mieszka człowiek i jastrząb, to już bezpośrednie odwołanie do skandynawskich wierzeń o zmiennokształtnych hamramirach.
JW: Nieważne, czy w starciu z mnichami, czy przy absencji mnichów, konno, czy na wielbłądzie, Ainar wciąż pozostaje Skaldem i nie stroni od prezentowania swojej twórczości. Dużo czasu zajmuje Ci pisanie wikińskiej poezji?
ŁM: Konstruowanie skaldycznych strof jest trudne, zwłaszcza w języku polskim. Wikińska poezja opierała się głównie na rytmie, tworzonym przez aliterację, czyli powtarzanie tych samych liter w sylabach akcentowanych. Istniało kilka miar wierszowych, które dokładnie określały, jak ten rytm miał wyglądać (na przykład wers pierwszy i drugi miał być połączony wspólną aliteracją, a trzeci tworzyć osobną aliterację). Najpopularniejszym środkiem stylistycznym był natomiast kenning, czyli poetyckie omówienie. Bardzo wysilano się więc, by nie nazywać rzeczy po imieniu i na przykład zamiast „statek” mówili „morski ogier”, a zamiast „wojownik” - „drzewo z mieczem”.
JW: Jesteś dość częstym bywalcem konwentów, na których pojawiasz sie z różnymi prelekcjami. Czujesz się silnie związany z polskim fandomem?
ŁM: Czuję się związany z fantastyką, jako szeroko pojętym nurtem kulturowym. Do środowiska fantastycznego czuję sympatię, ale nie jestem z nim silnie związany, bo słabo je znam. Na konwenty zacząłem jeździć dopiero w 2013 roku, w związku z debiutem Karmiciela kruków. Od najmłodszych lat mojego życia, byłem natomiast związany z fantastyką jako czytelnik i widz.
JW: Premiera Kowala słów miała w trakcie Festiwalu Słowian i Wikingów w Wolinie. Jesteś członkiem jakiejś grupy rekonstrukcyjnej?
ŁM: Środowisko rekonstruktorów historycznych darzę od dawna ogromną sympatią, choć nigdy nie byłem jego częścią. Wszystko przez to, że wychowałem się w małej miejscowości, gdzie nie było żadnej wikińskiej drużyny rekonstrukcyjnej, a kiedy po ślubie przeprowadziłem się do Krakowa, nie miałem już czasu na zagłębianiu się w kolejne hobby. Wśród rekonstruktorów mam jednak wielu przyjaciół.
JW: I czytelników?
ŁM: Właśnie w trakcie ostatniego festiwalu w Wolinie, podeszła do mnie sympatyczna pani z informacją, że organizuje gry RPG osadzone w świecie Skalda. Było to dla mnie zaskakujące i bardzo miłe.
JW: Oprócz książek, piszesz również artykuły do kilku periodyków, ale, wiadomo, z pisania w Polsce wyżyć trudno. Planujesz dalszą karierę naukową?
ŁM: Jak na razie wszystko jest u mnie w stanie przejściowym. Staram się uprawiać historię na każdy możliwy sposób i łączyć pracę naukową z pisarstwem. Obecnie nie jestem jednak związany z żadnym uniwersytetem, choć ciągle mam nadzieję, że się to zmieni. Fakty są jednak takie, że w Polsce nikt nie ceni młodych humanistów, a władze najchętniej wymiotłyby ich za granice naszego państwa. Pisarze, filozofowie, historycy i filologowie są przecież temu społeczeństwu niepotrzebni. U nas liczą się tylko kasa i nowe technologie.
JW: Istnieje więc realne ryzyko, że pewnego dnia rzucisz Skalda z całym wikińskim dobrodziejstwem inwentarza, by zrobić kurs operatora wózka widłowego albo zgłębiać tajniki obróbki skrawaniem?
ŁM: Dla mnie brzmi to bardziej skomplikowanie, niż pisanie książek. Ale kto wie? Jeśli nie zdołam zainteresować swoją twórczością czytelników (na razie jestem dobrej myśli, nawet wywiady chcą ze mną robić), to będzie trzeba zwijać interes i się przekwalifikować. Ale porzućmy już może to czarnowidztwo. Ja ciągle mam nadzieję, że będzie dobrze.
JW: Nie ma wywiadu z pisarzem bez pytania o to, co czyta i ogląda, miejmy więc to już za sobą...
ŁM: Czytam rzeczy różne. Jako historyk przetrawiłem całą masę książek naukowych, ale nigdy też nie stroniłem od beletrystyki. Zaczytuję się w fantastyce, klasyce literatury i powieściach historycznych. Znam tylu znakomitych autorów, że nie sposób byłoby mi wybrać ulubionego. Pewnie byłby to ktoś z grona: Neil Gaiman, Neal Stephenson, China Mieville, George Martin, J. R. R. Tolkien, Andrzej Sapkowski. Lubię też książki Michaele Chabona, Charlesa Bukowskiego i Cormaca McCarthy’ego. Cenię również polskich autorów fantastycznych, na czele z Łukaszem Orbitowskim, Jarosławem Grzędowiczem i Robertem Wegnerem. Z filmami jest podobnie. Nie umiem wybrać. Zgodnie z tezą, że apoteozujemy swoją młodość, pewnie wybrałbym coś z ulubionych filmów z lat szkolnych: Obcy. Ósmy Pasażer Nostromo, Poszukiwacze Zaginionej Arki, Łowca Androidów, Czas Apokalipsy, Zagubiona Autostrada, Mechaniczna Pomarańcza, wszystkie filmy braci Coen. Wspomnę jeszcze o znakomitym hiszpańskim filmie Sekret jej oczu, który na długo utkwił mi w pamięci i z pewnością należy do grona ulubionych. Obecnie sięgam też po amerykańskie seriale, zwłaszcza te historyczne i dramatyczne.
JW: Drugi tom Kowala słów ukaże się jesienią, ale to nie koniec przygód Ainara, prawda? Poza tym masz w planach nie tylko beletrystykę.
ŁM: Książką niebeletrystyczną będzie wydanie mojego doktoratu Heros i łotr. Pogański wojownik w kulturze średniowiecznej Islandii które również ukaże się jesienią.  Poza tym piszę już kolejną powieść o Ainarze Skaldzie z akcją osadzoną w Bizancjum i na Wyspach Greckich. Będzie to opowieść o piratach, kibolach i dworskich intrygach.
JW: O kibolach?
ŁM: Bizantyjczycy z Konstantynopola byli rozkochani w wyścigach konnych zaprzęgów rozgrywanych w Hipodromie, a najzagorzalsi kibice organizowali się w demy. Było ich cztery (Czerwoni, Błękitni, Zieleni, Biali), a większość badaczy przyrównuje je właśnie do dzisiejszych grup kibicowskich. Zdarzało im się demolować miasto czy stać na czele powstań miejskiej biedoty, ale zazwyczaj sami organizowali zawody (każdy dem wystawiał swoje zaprzęgi, akrobatów, tancerzy itp.) i mieli własną „policję”, która pilnowała porządku w niektórych dzielnicach Konstantynopola.
JW: Pozostaje mi tylko podziękować za rozmowę i życzyć samych sukcesów.