środa, 9 grudnia 2020

Koniec i początek


 
„American Savages”

J.J. McAvoy

 

Z popiołów powstaje tylko feniks, odradza się i znowu gotowy jest spłonąć. Niektórzy ludzie również zdają się nimi być, kiedy wszyscy myślą, że zostali pokonani, starci w pył, oni pokazują, że nic bardziej mylnego. Ich powrót to zapowiedź, że to, co najważniejsze dopiero będzie pokazane, nadszedł czas na finalną bitwę. Zwycięzca może być tylko jeden, dla pokonanych litości nie będzie, wiedzą o tym obie strony i żadna z nich nie cofnie się przed niczym. W tej grze stawką jest wszystko, a ludzie są jedynie w niej pionkami. Liczy się tylko i wyłącznie rodzina oraz zasady.

Wszystko zostało stracone, Liam został obezwładniony, Melody zaginęła. Walczyli i przegrali. Czyżby? Ten kto uważa się za zwycięzcę powinien zaczekać chwilę, bo tych dwoje jeszcze nie złożyło jeszcze broni. Może przegrali kilka rund, lecz w żadnym razie nie oddają tej walki walkowerem. Wciąż żyją, przynajmniej jedno z nich i to wystarczy by pokazać na co stać człowieka, który wie, że ma dla kogo walczyć. Liam został wychowany na przywódcę, Melody wie jak zdobyć świat, więc chwilowa zła passa na pewno nie przeszkodzi im by przypomnieć kto rządzi nie tylko w Chicago, lecz i Ameryce. Czy nie przeceniają swoich sił? Jako para byli niezwyciężeni, w pojedynkę wydają się bezbronni, jedno z nich nie daje znaku życia, co pozostało z ich potęgi? Coś czego wróg nie spodziewa się, koniec mówią jedynie oni nikt więcej, przyszedł czas na finałowy etap, jeśli wcześniej wydawali się bezwzględni to teraz pokażą co znaczy to słowo. Ten kto przegra będzie modlił się o śmierć, a ten kto wygra?

Czym jest zło? Ile znaczy miłość? Co można zrobić w imię rodzinnych więzów? Wydawało się, że J.J. McAvoy w dwóch wcześniejszych tomach powiedziała wiele, bez ogródek, brutalnie, odsłaniając kulisy bezwzględnej walki o mafijne szczyty. Wcale nie w cieniu pozostaje miłość, w jakiej nie ma miejsca na wahanie, nudę albo letnie emocje. Ostatnia część nie jest jedynie finałem, to raczej suma wszystkiego tego, co miało miejsce i źródło kolejnych wydarzeń, bohaterowie dopiero pokazują na co ich stać, a w imię rodziny i miłości są w stanie podpalić świat, co wcale nie jest stwierdzeniem na wyrost lub przesadzonym. Autorka w osobowościach głównych postaci zawarła jednocześnie same sprzeczności, z drugiej wiele podobieństw, tworzących prawdziwie wybuchową mieszankę i to spod znaku wybuchu jądrowego. Obok tej pary trudno przejść obojętnie, bo tak naprawdę od nich prawie wszystko się rozpoczyna i to oni decydują kiedy nastąpi koniec. Intrygujący od pierwszych zdań premierowej części po ostatnie finałowej, do nich zawsze należy ostatnie słowo. „American Savages” ma w sobie dzikość, nieposkromioną, pełną gniewu, w tym przypadku określenia typu dobrzy, źli, kaci i ofiary zyskują nową definicję, przekraczanie granic jest tylko detalem, jednym z wielu sprawiających, że trudno oderwać się od lektury. Nasuwa się często pytanie jakie będzie zakończenie, jeśli fabuła co i rusz wciska w fotel, nie ma w niej półśrodków, niedopowiedzeń, krew jest krwią, śmierć jest ostateczna, mafia ma wiele twarzy i każda jest doskonałą maską. Odpowiedź kryje się w każdym z rozdziałów i wszystkie przynoszą nowe znaki zapytania, tam gdzie wydaje się, iż już nic nie ma prawa zaskoczyć jak najbardziej dostajemy niespodziankę i to najczęściej w liczbie mnogiej. J.J. McAvoy pokazuje do czego zdolni są ludzie, jak daleko mogą się posunąć gdy im na czymś zależy, nie ocenia w żaden sposób swoich bohaterów, nie usprawiedliwia i nie piętnuje, chociaż niejednokrotnie wydają się być potworami, tyle, że w ich otoczeniu nie ma niewinnych. „American Savages” pokazuje zło, miłość, rodzinę z perspektywy całkowicie odmiennej niż jesteśmy przyzwyczajeni, bezlitośnie obala stereotypy, dając w zamian historię, w której zostaje rzucone wyzwanie w stronę czytelnika – czy dasz radę oderwać się od czytania nim pozna jak potoczyły się losy Melody i Liama? 

 


 Za możliwość 

przeczytania książki

dziękuję: